powieść
2023.10.18 21:49

Przed wejściem jest cicho

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

*

 

Przed wejściem jest cicho. Dzień się wycofuje, w ostatnim czasie prędzej, już koło godziny piątej, czasem nawet czwartej, kiedy jaskrawe złoto przechodzi w ciemny granat, a ja wracam polną ścieżką do domu. Ziemia przestaje oddychać tak jak wcześniej, staje się twarda i zamiera. Już nie przyjmie ziaren pszenicy. Aż do przyjścia lata niczego nie urodzi. 

Po drodze zwróciłem uwagę na kolibę, którą postawiono nieopodal rzeki. Stała teraz pusta, pokryta liśćmi, została tylko ławka i trochę zmokłego drewna, a wszystko to przykryto niedbale kawałkiem folii. Obok rozebrano zagrodę. W jej miejscu leżały już tylko trzy bale. Znak czasu, pomyślałem. Mądrość pasterskiego życia. Wiadomo, że o tej porze hale nie mają już dla nas żadnych darów. Wiadomo, kiedy odejść.

Z konieczności wędrówki stały się bardziej samotne. Ludzie, tak jak owce, trzymają się teraz swoich gospodarstw. Nie wychodzą już tak chętnie na pola, nad rzekę, nawet do ogrodów, coraz częściej zmokłych, jeśli nie od deszczu, to od porannej mgły. Codzienność naznaczona ciszą, pachnie liśćmi i zbutwiałym drewnem.

Coraz trudniej stać na zewnątrz, wiatr jest zimny, a powietrze wilgotne. W środku bazyliki będzie cieplej, wiem o tym i zaraz tam wejdę. Wyobrażam sobie, jak zanurzam się w pachnące mokrym kamieniem i mirrą wnętrze, jeszcze tylko kilka minut modlitwy, dwie ostatnie tajemnice różańca. Będzie cieplej od świec, od ciał zgromadzonych ludzi, nawet od samego patrzenia na światło odbite w złocie ołtarza. To tam rozgrywa się teraz życie, śpiewa się pieśni, a brama, przed którą właśnie stoję, to jakby przejście do innego świata, z tego, w którym jest już cicho, milcząco i sennie, do tego, gdzie brzmi muzyka, jaśnieją rzeźby i kolumny, a pomiędzy ławkami snuje się dym kadzidła.

Na placu pod schodami zawsze wydaje się ciszej. To także część domu modlitwy, usytuowana wystarczająco daleko od drogi, aby móc oddzielić się od świata i zacząć modlić się głośniejszym szeptem, bez obaw o to, że ktoś usłyszy. Niewiele osób się tutaj zatrzymuje. Zwykle pośpiesznie tędy przechodzą, w drodze do kaplicy albo bocznego wejścia bazyliki, skracając sobie drogę na dźwięk ostatnich dzwonów przed nabożeństwem, mimo że postawiono tu dwie ławki ze starannie wyrzeźbionymi góralskimi wzorami oraz kapliczkę Najświętszej Maryi Panny, której upchano pod stopy garść suszonych kwiatów. 

Milczenie osiada na wszystkich, na ludziach, zwierzętach i drzewach, i staje się głębsze wraz z nastaniem wieczoru. Ilekroć o tej porze roku się ściemnia, ogród za bazyliką wygląda na dużo większy i bardziej przepastny, niż wtedy, gdy odsłania się przed nami w pełnym słońcu. Jest nadal ten sam, chociaż inny. Przypomina o nietrwaniu, lecz w oczywisty sposób także o powrotach. „Teraz i zawsze, i na wieki wieków”. Tajemnica piąta, ostatnia, ustanowienie Eucharystii. Przesuwane w palcach paciorki różańca przypominają ziarna rzucane w ziemię po każdym wypowiedzianym „amen”. To tak, jakbym siał, mimo że to już na pewno nie pora na sianie. Na zbiory zresztą też dość późno.

W rytmicznie powtarzanym „teraz i w godzinę śmierci naszej” dociera do mnie myśl, która już nieraz budziła we mnie szczególny rodzaj wzruszenia. Znów poczułem, że za tymi drzwiami znajdę przytułek dla mojej bezdomności. Często przecież znajdowałem. Ulice ciągnące się wzdłuż tego wejścia – przeciwnie, bywają wrogie i samotne. W każdym razie brak bezpiecznej przystani w świecie, to chyba największy problem, z jakim borykam się w życiu. Jak dotąd nie byłem w stanie się z nim uporać, i raczej nigdy tego nie dokonam; wydaje mi się, że wiem już za dużo. Wiem, że świat po prostu nie daje schronienia. Ja sam nie mam tej siły, aby go sobie zapewnić; obserwuję swoją kruchość i zaglądam do zbyt wielu miejsc, żeby móc zaufać łatwym zapewnieniom. 

Tymi myślami kończę różaniec. Uspokoić się mogę tylko w czymś, co tak czy inaczej przemawia do mnie jako prawdziwe. Przychodzące sponad, z zewnątrz, istniejące, „nie tak jak daje świat”. Nie potrafiłbym zaznać spoczynku w czymś, co sam mógłbym sobie wmówić. W każdym razie nie w tym, co jedynie pomyślane. Nie umiem przekonywać samego siebie. Przez lata nauczyłem się nieufności do operacji, jakich mógłbym dokonać na własnym umyśle, i chyba dobrze. Cenię sobie tę bezradność. Wiele z myślowych konceptów, nawet bardzo mądrych, nie okazało się trwałych, rozsypały się w obliczu kształtu tego świata, nie dotknęły rdzenia, nie dokopują się do serca. Tego dokonuje dopiero spotkanie. Jego przyjście. Słyszenie.

Ostatnie „amen” i chowam różaniec. Regina in caelum assumpta, ora pro nobis

Gdybym sądził, że wymyśliłem sobie Boga, aby jakoś to wszystko przetrwać, cały ten chaos i bezsens, i nie oszaleć, z pewnością nie doświadczałbym w Nim spokoju. Byłoby to kolejne myślenie. Uporczywe, ale bezskuteczne. Nie docierałyby do mnie echa z odległej przystani, o ile byłaby prawdziwie istniejąca. A jednak one docierają, choć tak często sam Bóg wypycha nas z bezpiecznego miejsca do świata, do pustych, zimnych ulic i do włóczęgi. Nie pozwala nam tu zostać na dłużej. Spoczynek na górze Tabor jest nam dany tylko na chwilę.

Prawdopodobnie da się żyć łatwiej, tak przynajmniej mówią, choć rzadko potrafią to okazać. Pewne rzeczy można raz na zawsze sobie przetłumaczyć, dokonać w samym sobie pewnych operacji, pokochać siebie, zaufać sobie, umówić się samemu ze sobą na to i tamto, i nie wracać do tych spraw nigdy więcej, ale zawsze przy tym miałem poczucie, że wszystko, co sam mogę sobie zrobić, tymi siłami, które mam jako człowiek, sam ze swoją naturą, nie dotknie miejsca, w którym jestem w stanie czystym, najprostszy, nagi i najbardziej szczery. Jedynie w kłębowisku kadzidła i aklamacji czuję się schowany jak Izrael wędrujący po pustyni pod obłokiem.

Ciągnę za zimną, wilgotną klamkę i przekraczam próg bazyliki. Wnętrze pachnie kadzidłem. Pierwsze, co czuję, kiedy otwieram drzwi i wchodzę w przedsionek, to właśnie drażniący nozdrza, a jednocześnie przyjemny zapach, który kojarzy mi się wyłącznie z wieczornym nabożeństwem.

Wracają do mnie zdarzenia i słowa, które kiedyś padły. Pamiętam dni, kiedy przyjeżdżałem tu z mamą, zwykle ciemnymi, uśpionymi jesiennymi popołudniami i wieczorami, całkiem podobnymi do dzisiejszego. Nie zawsze miałem poczucie, że czytania na Mszy odpowiadały naszym bieżącym potrzebom, ale takie są drogi Boże, niektóre ziarna padają w ziemię, żeby dawać plon później, kiedyś, w chwili, której się nie spodziewamy. Później jeździliśmy na halę targową. Pomagałem pakować w kartonowe pudła karmę dla kotów i psa, mleko, wodę, puszki z mięsem, warzywa, później zostawałem w domu rodzinnym na wieczór, a nieraz nawet do następnego dnia. 

W zimniejsze miesiące trzeba było oczywiście napalić w piecu. Z tego obowiązku mogliśmy się czuć zwolnieni na dobrą sprawę tylko latem, skoro na Podhalu oprócz zimy i jesieni dość chłodna jest właściwie cała wiosna. Zwykle przychodzi dość późno, a kiedy nawet daje światłu słońca wystarczająco przestrzeni, to poranki, wieczory i wiatr przez dzień potrafią wyziębić ściany domu.

Wpierw należało użyć pogrzebacza i oczyścić piec z popiołu. Później układałem buk albo sosnę, koniecznie tak aby zostawić dostęp powietrza i ognia do gardzieli. Na to wszystko sypałem trochę węgla. Wiosną i jesienią dwie, a zimą – cztery węglarki. Była to mnisza praca, zwłaszcza na początku, kiedy ogień często wygasał, więc musiałem czuwać przy piecu, cierpliwie i skrupulatnie uczyć się natury drewna, wsłuchiwać się w szum, trzask i mowę ognia. Widziałem w tym sens, nieraz nawet głębszy od rozmyślania, czytania i pisania. Chociaż nie, idealnym połączeniem byłoby czytanie i pisanie równoważone przez te nieobciążające intelekt czynności. Nadmiar myśli to coś, czego chciałem się pozbyć. Kontakt z rzeczywistością, która stawia opór i wymaga posłuszeństwa, dobrze na mnie działał. Przy mojej wrażliwości znacznie lepiej się czułem przy drewnie i węglu niż w dużej ilości pracy intelektualnej.

Wieczorna Msza święta, zakupy, rozpalanie pieca. Przez pewien czas tak wyglądały czwartki. Ceniłem sobie ten zwyczaj, jak zresztą każdy przejaw cykliczności w swoim życiu. Takie same poranki i wieczory, to samo zmierzchające niebo – być może w ten sposób powinni spędzać dni ludzie o niespokojnym wnętrzu. Tak zwane „życie bez zdarzeń”, od którego prawie każdy chciałby uciec, dla mnie w pewnym momencie zaczęło odsłaniać się jako błogosławieństwo. Nie sądzę, żeby wiązało się z brakiem życia. Wręcz przeciwnie, dopiero wtedy stałaby się możliwa nieustanna kontemplacja, odkrycie i docenienie istnienia, zajrzenie pod spód iluzji. 

A może się mylę… Może nie byłbym w stanie osiągnąć spokoju na stałe. Zawsze łudziłbym się, że gdzie indziej jest lepiej. Może Bóg dobrze wie, co robi, kiedy wypycha nas z miejsc odpoczynku, tak, że jesteśmy w nich tylko na chwilę, od czasu do czasu, a pomiędzy tymi momentami tęsknimy do nich i stale ich szukamy.

Nieraz pielgrzymowałem w te miejsca z przyjacielem, który traktował słowa „brat” i „siostra” nadzwyczaj poważnie, i w ten sposób zwracał się nie tylko do mnie, ale też do wszystkich, z którymi łączyły go więzy modlitwy. Bywało, że zamyślał się na kilka minut, a potem rzucał kilka prostych, lecz znaczących słów. 

– Świat jest dobry, nawet bardzo dobry. Dlatego możemy się nim cieszyć.

Kiedy to mówił, moje stopy zapadały się w miękkiej trawie, czułem zapach piasku i rozgrzanych kamieni, na które padają krople deszczu, i tak właśnie czułem, że stworzenie jest dobre, po to, aby się nim cieszyć. 

Innym razem czytaliśmy wspólnie o tym, że całe stworzenie pozostaje w stanie marności i dopiero oczekuje na pełnię chwały. Za oknem dygotały młode gałązki, wyrastające z ziemi nagim kikutem, a zarazem sprężyste na wiosnę. Pomyślałem wówczas, że to wspaniała wiadomość: nawet natura zanurzona w marności, niepełna, choć bardzo dobra, potrafi tak głęboko zachwycić, a przecież to jeszcze nie jest nawet jej pełnia.

Teraz jestem tutaj sam, czas się zmienił. Myślałem, że wrócę do tego, co już miało miejsce i do czego zatęskniłem, ale wszystko jest już trochę inne. Taka sama jest chyba tylko Msza. Wystrój bazyliki też się nie zmienił, ale chyba tak bym tego nie odczuł, gdyby nie nabożeństwo. 

Zapada cisza. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jak dotąd Mszy towarzyszył śpiew. Wokół prezbiterium unoszą się kłęby dymu, a ponieważ usiadłem w jednej z pierwszych ławek, mogę usłyszeć rytmiczny chrobot kołysanego kadzidła. Kiedy rozlega się dźwięk dzwonków, przypominam sobie polne ścieżki obok pastwisk, którymi zwykle wracam do domu,  tak jakby boczną nawą przechodziła trzoda owiec. Kapłan wyciąga ręce, nad jego głową jaśnieje kielich. Podnoszę oczy wyżej, wiedziony dymem kadzidła i zatrzymuję się na barokowym obrazie wtłoczonym w złoto ołtarza, właściwie na samym jego szczycie, tuż pod stropem.

Najpierw ukazuje się gra błękitu i pomarańczowych łun światła. Ciało Maryi unosi się ponad obłoki, tam, gdzie nie ma już niczego ziemskiego, tylko sama Boskość, spełnienie i wszystko we wszystkim.

Co czuje osoba unosząca się tak wysoko ponad wszystko, co znane? Mówią, że świętość jest przerażająca, nawet w swojej dobroci. Człowiek nie jest zdolny do objęcia umysłem tego, co wieczne i nieskończone. Nie mamy oczu zdolnych do patrzenia w tak głęboką jasność. Nie potrafię ze spokojem myśleć o zanurzaniu się w oceanie, który nie ma końca. Być może da się znieść to spotkanie z nieskończonym dopiero wtedy, gdy człowiek jest już całkiem wpatrzony w błogosławione wizje, jak ze starych przedstawień świętych.

Poszukiwanie czegoś pewnego przy jednoczesnej świadomości tego, że nic nie jest pewne. Długi czas wydawało mi się, że każdy w jakimś stopniu cierpi na to samo, a już na pewno każdy szuka tego, czego ja szukam; bo przecież jak inaczej żyć, a przede wszystkim – po co, jeżeli nie tęsknimy do czegoś większego. Ale teraz nie jestem już tego pewien.

Z każdą kolejną jesienią to wszystko wydaje mi się coraz bardziej zdumiewające, może z powodu coraz to kolejnych sprzeczności, które dostrzegam i których nie potrafię powiązać w całość. Kiedyś krzyż jaśniał na wzgórzach, nie pozostawiał nikogo obojętnym. Teraz ludzie przechodzą obok bezwiednie, bez szczególnego stosunku do tego, czym jest, dysponują wieloma innymi opowieściami, równie umownymi i tak samo zbędnymi, tak że wydaje się coraz dziwniejszą myśl, że ocalenie świata miałoby zależeć od jakiejś epizodycznej postaci, gdzieś, kiedyś, dziś już nieewidentnej do tego stopnia, że nie trzeba nawet podejmować wobec niej decyzji, zagubionej w gąszczu mnóstwa różnych wyobrażeń. 

Czy rzeczywiście tutaj znajduje się ocalenie, sens i spełnienie wszystkiego, co rzeczywiste? Krzyż, który stał się dla nas, dzisiaj, punkcikiem na mapie poglądów, na tyle małym, że nie wzbudza nawet tych samych kontrowersji, co kiedyś? Dla mnie w którymś momencie stał się prawdą. A jeśli prawdą, to obejmującą wszystkich. Obserwuję jednak ludzi, żyją zawsze tym samym człowieczeństwem, na które odpowiedział Chrystus; stoją przed tymi samymi wyzwaniami, egzystują, zastanawiają się nad narodzinami i śmiercią, miłością i nienawiścią, a przecież bez potrzeby tego, co miało im objawiać ich samych. Potrafią obyć się bez tej ofiary. Nie myślą o niej i nie wydaje się nawet, żeby odczuwali z tego powodu jakiś brak. 

Nowe życie, wejście do obietnic, spełnienie dążeń i czasów przez ofiarę pewnego człowieka, o którym większość mówi dziś jako o kimś marginalnym. Nic się nie wydarzyło. Życie toczy się bez potrzeby odnowienia w Chrystusie. Wydaje się, że mało kogo to obchodzi. Krzyż się wydarzył, ale to nieważne, ziemia toczy się tak, jak wcześniej. Czy to, że ja potrzebuję, świadczy o mojej słabości, czy może o tym, że jestem tej słabości świadom? Usłyszałem słowa i złapałem za nie, tylko tyle mógłbym powiedzieć.

Nigdy nie czułem zagubienia z powodu niewierności Kościoła. Zbyt dużo jest przykładów niewierności Izraela, żebyśmy nie wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Ale obojętność świata to co innego. To tak, jakby całe to mówienie o tajemnicy, o obietnicach, o wypełnieniu, spełnieniu i odmienieniu, mówienie dumne, wielkie, poruszające niebem i ziemią – nikogo zbytnio nie obchodziło. Jakby było po nic.

Kapłan odwraca się do wiernych, zaprasza do komunii. Wchodzimy głębiej w zapach kadzidła. Ci, którzy chcą. „Kto pragnie, niech przyjdzie”. Nie wiem, czy lepiej pragnąć, czy zobojętnieć. Ale w sumie to nieważne, co lepiej. Wiem tyle, że to pragnienie we mnie jest.

Michał Gołębiowski

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy

 


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.