Komentarze
2021.04.19 17:51

Niekończące się lata siedemdziesiąte, czyli długi sen o. Thomasa Reese’a SJ

Wesprzyj nas dowolną kwotą poprzez serwis Patronite.pl.

 

Kilka dni temu amerykański jezuita, o. Thomas Reese, opublikował na portalu Religion News Service artykuł pt. The Future of Catholic Liturgical Reform („Przyszłość katolickiej reformy liturgicznej”). Ze względu na swoją treść, a zwłaszcza fragmenty wymierzone w praktykowanie przedsoborowych form liturgicznych (postulował m.in. zakazanie brania w nich udziału dzieciom i osobom młodym), spotkał się on z wieloma krytycznymi reakcjami i omówieniami. Zbiera je artykuł Michaela Haynesa na portalu LifeSiteNews; w języku polskim w dość skrótowej formie pisano o tym na PCh24. Nie chcę tutaj dublować tamtych treści, moją uwagę natomiast zwrócił pewien fakt, który, jak mi się zdaje, nie został w nich opisany, a nawet paradoksalnie uległ pewnej mistyfikacji za pośrednictwem ich „newsowego” charakteru oraz krytycznego napięcia, jakie w stosunku do niego wytworzyły. Cóż to takiego?

Chodzi o to, że pomysły i postulaty o. Reese’a są niesamowicie anachroniczne, jakby ostatnie kilkadziesiąt lat przespał albo zgoła przesiedział w jakichś leśnych ostępach. Teraz zaś nagle się przebudził (bądź też wychynął z chaszczy) i stwierdził, że – ojej! – życie liturgiczne Kościoła nie poszło w tę stronę, w którą zdawało się iść, kiedy zapadał w sen. Trzeba zatem szybko zgłosić zbawienne postulaty, aby rzecz całą ratować. Zróbmy więc tak:

a) Zwołajmy odpowiednie komitety („naukowców, poetów, muzyków, artystów i duszpasterzy”), żeby obmyśliły liturgię odpowiednią do każdej kultury – inaczej ludzie będą się nudzić, a (zatem) liturgia będzie umierać;

b) Zastanówmy się (he, he, naprawdę?) czy do posług liturgicznych, włącznie z sakramentalnymi, np. spowiedzią, mogą być dopuszczani tylko bezżenni mężczyźni;

c) Przemyślmy czy naprawdę Eucharystia ma być znakiem podziału a nie jedności (czyt.: dopuśćmy do interkomunii z niekatolikami, bo inaczej będziemy złymi ludźmi);

d) Odwróćmy dyscyplinę tłumaczeń tekstów liturgicznych (wygląda na to, że o. Reese zanotował wprowadzającą ją instrukcję Liturgiam authenticam z 2001 r., może więc spał z jednym okiem otwartym);

e) Ejże, a co tu robi liturgia przedsoborowa?! Przecież miała zniknąć! No, tak to się bawić nie będziemy. Niech przynajmniej dzieci i młodzieży na nią nie wpuszczają, na litość boską!;

f) Hm, zaraz, a więc mamy trzynaście zaaprobowanych Modlitw Eucharystycznych? A dlaczego tylko tyle? A w ogóle przecież w mszy nie chodzi o przemianę chleba i wina w Ciało i Krew Pańską, tylko o przemianę wspólnoty w Ciało Chrystusa, potrzebujemy więc takiej ME, która będzie oddawała to „odnowione rozumienie Eucharystii”. No i oczywiście potrzebne są jeszcze takie, co będą opowiadać o „trosce Kościoła o ubogich, a także o sprawiedliwość, pokój, zdrowie i środowisko”. Będzie git, dobrze byłoby tylko trochę je przetestować przed wprowadzeniem w życie;

g.) Itd.

h). Itd.

Zapoznającego się z tymi rewelacjami czytelnika, obeznanego jednocześnie odrobinę (to wystarczy) z ideową tkanką procesów reformatorskich lat 60. i 70. ubiegłego wieku, poczucie głębokiego znudzenia nie ogarnia tylko dlatego, że o. Reese szczęśliwie ujmuje swoje postulaty bardzo lapidarnie, wręcz lakonicznie. Być może ma tak głębokie poczucie ich oczywistości i aksjomatyczności, że samo ich zgłoszenie w formie kilkunastu zdań wydaje mu się mieć siłę młota rozbijającego złogi impasu i wysyłającego liturgię katolicką na nowe ekscytujące szlaki. Tymczasem wszystko to już było, mało tego, postulaty naszego jezuity na tle niektórych pomysłów liturgistów tamtych lat brzmią jak ćwierkanie wróbla w porównaniu z syreną okrętową. To trochę tak, jakby pod koniec lat 50. jakiś członek partii komunistycznej w ZSRR zaczął głosić, że ciągle jakoś nie do końca udało się skolektywizować produkcję rolną, i że może nawet warto sięgnąć po odrobinę przymusu, żeby poradzić sobie z pozostałościami kułactwa. Innymi słowy, trudno to traktować poważnie. Warto sięgnąć np. po analizę Jamesa Hitchcocka w książce Recovery of the Sacred: Reforming the Reformed Liturgy (1974), a po polsku po przekład dzieła Michaela Daviesa, Pope Paul’s New Mass (1980; polskie wydanie: Nowa msza papieża Pawła, tłum. T. Maszczyk, Warszawa 2014), gdzie obaj autorzy na bardzo rozległym materiale źródłowym pokazują w jakie nieprawdopodobne obszary potrafiły zawędrować teoria i praktyka reformy liturgii w okresie najintensywniejszego wrzenia rewolucyjnego i dyktatury liturgicznych ekspertów. Oczywiście chodzi o sytuację w USA i Europie Zachodniej, ale no właśnie, gdzie był o. Reese, amerykański jezuita, rocznik 1945, że teraz zachowuje się, jakby Kościół wchodził dopiero w tę fazę, a on ją swoimi postulatami otwierał?

Oczywiście to ostatnie pytanie jest czysto retoryczne. Reese doskonale wie, w jakim znajduje się momencie, jego zasadniczą motywacją jest przecież troska o „przyszłość reformy liturgicznej”, którą zdarzenia i procesy ostatnich dekad przekierowały na niedopuszczalne jego zdaniem tory. Niemniej ta świadomość momentu, w którym się znajduje, nie wydaje się odblokowywać w jego myśleniu zafiksowania na paradygmacie rodem z minionej epoki, który został już wielokrotnie przetestowany ze skutkiem, delikatnie mówiąc, wątpliwym. W tym świetle myśli o. Reese’a jawią się jako – że pozwolę sobie na ejdżyzm – dogłębnie dziaderskie, wręcz zgredziarskie, jeśli weźmiemy pod uwagę skryte pod dezyderatem zakazania „dzieciom i młodym ludziom” uczestnictwa w liturgii w klasycznej formie rytu rzymskiego oburzenie na ekscesy „dzisiejszej młodzieży”.

Żarty żartami, ale tekst amerykańskiego jezuity zawiera również elementy mniej komiczne niż zwykłe dziaderstwo. Pierwszy z nich to na pierwszy rzut oka alternatywna wersja historii wdrażania reform posoborowych, którą o. Reese ma w głowie lub też, którą stara się zasugerować czytelnikom. W jego opisie mowa jest bowiem, że kiedy Paweł VI wprowadzał nową mszę i oczekiwano w związku z tym, że dotychczasowa jej forma „odejdzie w niepamięć”, nadano biskupom (bishops were given) prawo do jej „poskramiania” czy też „tłumienia” (suppress) w swoich diecezjach. Byli jednak ludzie, którzy opierali się temu, aż do popadnięcia w schizmę. To, co miał zrobić Benedykt XVI, to odebrać biskupom to prawo. Teraz byle ksiądz może sobie odprawiać mszę w starszej formie, nie oglądając się na władzę kościelną. Dlatego, pisze o. Reese, „Nadszedł czas, aby przywrócić biskupom władzę nad liturgią trydencką w ich diecezjach. Kościół musi dać jasno do zrozumienia, że chce, aby liturgia niezreformowana zniknęła, i że zezwala na nią tylko z duszpasterskiej życzliwości dla ludzi starszych, którzy nie rozumieją konieczności zmiany”. Powyższy wywód można zinterpretować na dwa sposoby.

(Mała dygresja. Zakończenie zacytowanej wypowiedzi pokazuje, że myliłem się z tą niekomicznością. Albo inaczej, Reese zachowuje się jak somnambulik i jednocześnie błazen nawet w niekomicznych częściach swojego wywodu. Kluczowe pytanie brzmi: Kim są dzisiaj owi starcy, którzy nie pojmują jak bardzo wielka jest potrzeba zmian w liturgii, i którym Kościół mógłby łaskawie zezwolić na pozostanie przy liturgii niezreformowanej? Z racji oczywistych nie są to dzisiejsi pięcio-, dziesięcio-, piętnastolatkowie, zresztą przecież Reese chce im tego zabronić. Dwudziesto-, trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie też nie spełniają definicji ludzi starych. Sześćdziesięcio- i siedemdziesięciolatkowie? Ale to mimo wszystko osoby, które przez większość swojego świadomego życia miały do czynienia tylko z liturgią zreformowaną, trudno więc im przypisać nie dające się przełamać nawyki i niezdolność zrozumienia zmiany. Musi zatem chodzić o ludzi osiemdziesiąt plus, w dodatku takich, którzy dopiero teraz zostaliby zmuszeni do tego, aby porzucić klasyczny ryt rzymski na rzecz zreformowanego. Gdzie nasz jezuita chce takich szukać, pozostaje niewiadomą. Oczywiście można też przyjąć, że to część prezentowanego przez niego anachronizmu i mentalnego zafiksowania na okresie początku implementacji reformy, i to jest chyba najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie.)          

Wróćmy do wspomnianych możliwych interpretacji. Pierwsza z nich, kazałaby stwierdzić, że o. Reese nie jest świadom tego, w jaki sposób rzeczywiście była wprowadzana reforma liturgiczna i sądzi, że mieli tego dokonywać biskupi we własnych diecezjach, dostając w związku z tym prawo do zakazywania dotychczas obowiązującej formy kultu. Tymczasem wiadomo, że w rzeczywistości wszystko dokonało się na poziomie centralnym. Papież promulgował nowy mszał konstytucją Missale Romanum z 3 kwietnia 1969 r., a obowiązek jego powszechnego przyjęcia zarządziła Kongregacja Kultu Bożego instrukcją De Constitutione Apostolica „Missale Romanum” Graditim Ad Effectum Deducenda (20 października 1969), która pozwalała na używanie dotychczasowego Ordo Missae (zmodyfikowanego już w kilkukrotnie w latach wcześniejszych) tylko do 21 listopada 1971 r., a po tej dacie tylko księżom starym i chorym w prywatnych celebracjach. Takie rozumienie słów o. Reese’a jest wysoce nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe, chyba że faktycznie założylibyśmy, iż spędził te dziesięciolecia pogrążony w jakiejś totalnej śpiączce.

Zgodnie z drugą możliwą interpretacją, o. Reese wie doskonale jak to wszystko się działo, tzn. że zmianę liturgiczną wprowadzono z samej góry, robiąc z biskupów – owszem – nadzorców, ale już nie zachowywania depozytu wiary, tylko implementacji nowego systemu rytualnego w trybie „bez odstępstw, bez wyjątków”. Zrozumiały staje się w tym kontekście język „tłumienia” czy „poskramiania”, którego używa Reese – chodziło o wciągnięcie społeczności Kościoła, choćby wierzgała i kopała, w nową świetlaną liturgiczną (i nie tylko) epokę, a do tego trzeba było uciszyć wszelkie ruchy reakcyjne. I myślę, że nasz jezuita do tego właśnie wzywa i za tym tęskni. A kiedy pisze, że Kościół powinien jasno pokazać, że chce zniknięcia starszej formy liturgii, to pod pojęciem Kościoła ma na myśli siebie i sobie podobnych, zwłaszcza spośród biskupów.

I tu dochodzimy do drugiego niekomicznego aspektu wywodu o. Reese’a. Otóż jego rozumienie reformy liturgicznej i właściwego sposobu jej wprowadzania mniej lub bardziej bezpośrednio odzwierciedla (a może po prostu reprezentuje ciągłość) rzeczywistość dyktatury liturgistów – ekspertów od liturgii, którzy w okresie wdrażania reformy przejęli faktyczną władzę nad formami kultu w wielu krajach zachodnich, doprowadzając do sytuacji, którą w następujący sposób opisał Philip Lawler:

Zwykły katolik bardzo rzadko miał jakąkolwiek kontrolę nad liturgicznym innowacjami, które pojawiały się w jego parafii; zazwyczaj o najnowszych zmianach dowiadywał się w niedzielny poranek, kiedy docierał do kościoła. Tydzień po tygodniu, rok po roku, zdezorientowani parafianie nie wiedzieli czego mogą oczekiwać na niedzielnej mszy, eksperymenty zresztą trwałyby nadal, niezależnie od ich zgody czy jej braku[1].      

Jakkolwiek w porównaniu z ich niegdysiejszą działalnością głos o. Reese’a jest nieśmiałym ćwierkaniem, to w moim odczuciu jest to ćwierkanie o powrót tamtych dni chwały, nostalgiczne wołanie, że jeśli tylko dano by nam szansę i zaakceptowano nasze postulaty, o, to już my zrobilibyśmy liturgię z prawdziwego zdarzenia, wszyscy by się na nich kochali, byłoby inkluzywnie i ekumenicznie, a element wywrotowy zostałby spacyfikowany. Czytając to z jednej strony chce się (mimo wszystko) parsknąć pustym śmiechem. Z drugiej jednak, jeśli przypomnieć sobie, jak wiele zniszczeń tego rodzaju natchnieni reformatorzy i ich myślenie dokonali, śmiech zamiera w gardle. 

Tomasz Dekert

-----

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

[1]Philip F. Lawler, The Faithful Departed: The Collapse of Boston’s Catholic Culture (New York: Encounter Book, 2008), 72.


Tomasz Dekert

(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.