Komentarze
2020.04.17 14:58

Wirusowy koniec ekonomii zbytku. Wieś czeka na powrót gospodarza

Podyskutuj o tym artykule na FB

Publikujemy bardzo ciekawy i wart dyskusji artykuł wielokrotnie już u nas publikowanego Andrzeja Bobca. Zachęcamy do lektury.

 

Istnieje bolesna niedola - widziałem ją pod słońcem: bogactwo przechowywane
na szkodę właściciela.
Bogactwo to bowiem przepada na skutek jakiegoś nieszczęścia i urodzi mu
się syn, a w ręku jego niczego już nie ma.

(Koh 5, 12-13)

 

Do osiągnięcia przez społeczeństwo, polegającego na zaspokojeniu obiektywnych życiowych potrzeb, stanu dobrobytu, prowadzi gospodarka naturalna. Po osiągnięciu stanu nasycenia, dalszy wzrost PKB wymaga ciągłego podnoszenia kryteriów “dobrobytu” i stymulowania związanych z nim nowych ludzkich potrzeb. Tę przypominającą alchemiczną pracownię gospodarkę, która w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat zastąpiła gospodarkę naturalną, należałoby nazwać “ekonomią zbytku”.

Czas zarazy to czas egzaminu. Nie tylko naszej cierpliwości, solidarności i dzielności, ale i całego postnowoczesnego systemu gospodarczego, opartego na paradygmacie ciągłego wzrostu. Dodawanie czasem do słowa “wzrost” przymiotnika “zrównoważony” ma tu jedynie znaczenie ideologiczne, ponieważ logicznie rzecz biorąc, przy ograniczeniu zasobów przyrodniczych Ziemi, naszych zdolności wytwórczych i siły nabywczej, połączenie to jest wewnętrznie sprzeczne. Jedyną miarą równowagi wzrostu jest równowaga między włożoną pracą człowieka a konsumpcją. Pracą, której efektem jest konkretny produkt służący zaspokojeniu potrzeb: żywność, odzież, budynki i ich wyposażenie, narzędzia, czy środki transportu i komunikacji. Olbrzymią część gospodarki naturalnej tworzyła bogata sfera usług i rzemiosła, służących zarówno wytwórstwu gotowych dóbr, zaspokajaniu indywidualnych potrzeb, jak i przedłużaniu żywotności sprzętu dostarczanego przez przemysł. Gospodarka naturalna obejmowała też naukę i edukację służące zaspokajaniu potrzeb rozwoju intelektualnego człowieka.

Od zarania kapitalizmu, obok gospodarki naturalnej, rozwijała się gospodarka kapitałowa, której areną stały się giełdy, a graczami - finansiści. Początkowo, rynek kapitałowy pozostawał w ścisłym związku z gospodarką naturalną, wszak to przemysłowcy i służące wymianie dóbr firmy handlowe powierzały swe zyski bankom, by te pomnażały potencjał inwestycyjny źródłowego przemysłu czy handlu. Dzięki temu mogła powstać spora nadwyżka środków, umożliwiająca podejmowanie wielkich inwestycji infrastrukturalnych, takich jak zapory wodne, kanały skracające drogi transportu wodnego, wygodne połączenia kolejowe czy drogowe.

Narodziny Lewiatana

Wiek dwudziesty to czas zmiany paradygmatu. Nie tylko zupełnej emancypacji kapitału od produkcji, lecz rosnącej jego nad produkcją dominacji. Kapitał-lewiatan sam powołuje do życia całe branże nowego, ściśle podporządkowanego mu “przemysłu”, służące zaspokajaniu potrzeb ulepionego przez siebie nowego modelu człowieka: człowieka-konsumenta. Obok “tradycyjnych” branż gospodarki pojawiają się nowe “przemysły” - rozrywki, gier komputerowych, sportu, piękna, a przede wszystkim - “przemysł reklamy”. Te “stare”, by istnieć, dostosowują sposób swojego funkcjonowania do reguł narzuconych przez światowego dominanta, czyli rynek kapitałowy. Fundamentem dla nowych reguł jest generowany popyt na zbytek. I nie chodzi tu wcale o markowe zegarki, kosmetyki czy limuzyny. Nie chodzi o rzeczy subiektywnie (z punktu widzenia indywidualnego nabywcy) drogie. Chodzi w ogóle o towary i usługi o wątpliwej pożyteczności, a także o rozmiar sprzedaży dóbr bardziej podstawowych, znacznie przekraczający zakres obiektywnych potrzeb. Chodzi więc o nadmiar.

Ekonomia zbytku potrzebuje paliwa w postaci wszelkiego typu bodźców pobudzających hedonistyczne instynkty konsumenta. Sytuacją dla niej idealną jest taka, w której konsument zatraca zdolność rozróżnienia między obiektywną potrzebą, a “potrzebą” (=zachcianką) rozbudzoną przez system gospodarczy. Jest to pułapka i oszustwo zaakceptowane (przynajmniej w jakimś stopniu) przez większość z nas. W postnowoczesnej rzeczywistości postawy wierności tradycyjnym cnotom skromności, oszczędności, umiaru zaczęły być traktowane jako, co najmniej bezużyteczne, a implicite, wręcz aspołeczne czy nawet niepatriotyczne[1].

Można jednak wzruszyć ramionami i zapytać: co z tego? Skoro to działa i ludzi stać jest na coraz więcej, to co w tym złego? Jeśli komuś brakuje zastrzeżeń do moralnego znaczenia nieposkromionych możliwości w zaspokajaniu swoich zachcianek, należy jeszcze bliżej przyjrzeć się “pracowni alchemika”. Otóż do generowania coraz wyższego PKB nie wystarczy samo rozbudzanie coraz to nowych “potrzeb” w społeczeństwach dobrobytu. Aby to wszystko działało, konieczna jest bieda i pot innych, zarówno tych żyjących pośród nas jak i tych za oceanami[2].

Kardiogram i “plan Marshalla”

Jako przyrodnik, z zaskoczeniem przysłuchuję się uspokajającym komentarzom różnych analityków światowej koniunktury, wykazujących, że gwałtowna dekoniunktura spowodowana wymuszonym przez pandemię zatrzymaniem gospodarki, choć nieprzyjemna i groźnie wyglądająca, doskonale wpisuje się w znany rytm powtarzających się co jakiś czas kryzysów i recesji. Jak widać z gospodarczego “kardiogramu”, po bessie, kryzysie, recesji, zawsze następuje odreagowanie, hossa, wzrost, stabilizacja. Jednak taka analiza, choćby była oparta na znacznie dłuższej niż ponad stuletniej serii danych kapitałowych, nie może stanowić podstawy do prognozowania przyszłości, jeśli nie uwzględnia etiologii kryzysu. Gdybyśmy dysponowali “kardiogramami” różnych, niezależnych gospodarek, mogłoby się okazać, że w niektórych przypadkach kolejny kryzys zapowiadał ostateczny, fatalny zawał. Wysnuwanie więc wniosków na podstawie jedynego dostępnego wykresu, bez uwzględnienia znaczenia czynników odpowiedzialnych za jego dynamikę przebieg, wydaje się tyle warte, co wróżenie z fusów.

Już dziś, gdy zaraza w Europie i Ameryce Północnej dopiero się rozpędza, ekonomiści i rządzący zaczynają zastanawiać się jak ratować systemy gospodarcze. W zasadzie słyszy się o dwóch strategiach ratunkowych. Jedną jest bezpośrednie wsparcie finansowe przyznawane najbardziej zagrożonym gałęziom gospodarki, np. turystyce i hotelarstwu, liniom lotniczym (globalnie, 84 proc. ich zysków pochodzi z lotów związanych z “przemysłem odpoczynku”), klubom sportowym. Druga strategia polega na wypłacie państwowej pensji ludziom tracącym źródła przychodów. Co ciekawe, taki federalny “basic income” wprowadza nawet mało-socjalistyczna administracja USA.

W mediach i ustach różnych polityków słyszy się o konieczności drugiego “planu Marshalla”, co może potwierdzać jedynie ich bezradność i zagubienie. Plan Marshalla, który odbudował Europę Zachodnią (a szczególnie Zachodnie Niemcy) ze zniszczeń wojennych był możliwy dzięki zdrowej, dodatkowo wzmocnionej produkcją wojenną gospodarką naturalną USA. Rozpędzona na najwyższe obroty produkcja przemysłowa, bardzo wydajne rolnictwo Wielkich Prerii i Środkowego Zachodu, wysokie morale człowieka pracy były jedynym fundamentem, który gwarantował powodzenie Planu Marshalla.

No dobrze, powiedzą niektórzy, ale wtedy były zniszczenia, dziś nie ma żadnych zniszczeń. Sytuacja obecna przypomina raczej recesję z 2008 r., z której przecież świat po czterech latach się otrząsnął. Podobieństwo jest tylko pozorne: tu i tu kryzys, recesja, tu i tu brak zniszczeń infrastruktury. Jednak sposobem na wyjście z kryzysu 2008 była naprawa systemu bankowego stanowiącego podstawę ekonomii zbytku. Wystarczyło wprowadzenie paru niezbędnych regulacji, by uratować balon “nieskończonego” wzrostu opartego na rosnącym popycie na wirtualne potrzeby, których realna wartość w mgnieniu oka została dziś zweryfikowana przez wirusa...

Czy pompowanie przez banki centralne i międzynarodowe instytucje finansowe gigantycznych kwot w zagrożone sektory gospodarki i kieszenie przymusowo bezrobotnych obywateli jest odpowiednikiem Planu Marshalla? Czy uratuje, odbuduje system gospodarczy oparty na ekonomii zbytku? Czy w momencie, gdy odsłoniła się rzeczywista - bezsilna - twarz systemu opartego na sztucznie rozbudzanych wirtualnych “potrzebach”, ludzie zechcą wydawać pieniądze na wczasy all-inclusive, coroczną wymianę auta, czy zabiegi w salonach kosmetycznych? Czy utrzymanie na dotychczasowym poziomie stworzonych przez kapitał “przemysłów” służących zaspokajaniu umasowionego hedonizmu ma racjonalny sens?

Czas na wieś

Pandemia, niszcząc gospodarkę, odsłania oszustwo jej pozornego sukcesu. Jakikolwiek sposób na trwałe wyjście z kryzysu powinien opierać się uznaniu priorytetu obiektywnych potrzeb człowieka nad zachciankami oraz na przywróceniu znaczenia pracy zaspokajającej te potrzeby. Próba łatania pustego balona byłaby stratą czasu, a przede wszystkim zmarnowaniem poniesionej przez ludzkość ofiary. Wydaje się, że w procesie wychodzenia z kryzysu i budowania sprawiedliwego dobrobytu bardzo ważną rolę może odegrać wieś. Dotyczy to w szczególności krajów i regionów cieszących się sprzyjającymi warunkami przyrodniczymi, a szczególnie tych o bogatej tradycji samowystarczalnego, wielofunkcyjnego rodzinnego gospodarstwa.

Jak pokazała historia, niewielkie - w zależności od regionu - od jednego do kilku hektarów, tradycyjne gospodarstwo rodzinne, było w stanie zapewnić rodzinie podstawy biologicznego bytu (ciepłe mieszkanie, własny chleb, ziemniaki, nabiał, mięso, warzywa, owoce, opał, czasem drewno konstrukcyjne). Ze sprzedaży nadwyżki uzyskiwano środki finansowe niezbędne do zakupu innych dóbr i usług. Rolnik, dzięki posiadanej szerokiej “tradycyjnej wiedzy ekologicznej[3]”, prowadził swoje gospodarstwo w maksymalnej symbiozie z naturą, uwzględniając istniejącą zmienność siedlisk (np. pod względem żyzności, uwilgotnienia, nasłonecznienia, etc.), jak i występujące ograniczenia. Bazujące na lokalnym potencjale przyrodniczym gospodarstwo, z natury rzeczy było “ekologiczne”, czyli kształtowane w oparciu o niepisaną zasadę kultury (uprawy, hodowli) dostosowanej do natury. Niestety, wiele z takich gospodarstw, za sprawą wprowadzonych na początku lat 90. bezwzględnych i nierównych reguł rynkowych, wzmocnionych później przez wspólną politykę rolną UE, podupadło lub w ogóle opustoszało. Pola pozarastały, a wiejskie dzieci przeniosły się do miast, stopniowo wchłaniających peryferyjne wsie.

Dla “wycięcia” w krajobrazu małego, samowystarczalnego gospodarstwa wiejskiego, posłużono się sfabrykowanym mitem o rzekomej jego nieopłacalności i niewydajności. Mit ten zaprzeczał całemu wielowiekowemu doświadczeniu, a także doświadczeniom całkiem niedawnych, trudnych dekad, gdy rodzinne indywidualne gospodarstwa, choć obarczone okupacyjnymi lub komunistycznymi obowiązkowymi kontrybucjami, niedość, że zapewniały byt, mieszkanie i pracę licznym rolniczym rodzinom, dodatkowo karmiły spauperyzowaną ludność miast. Ich “nieopłacalność” została wygenerowana przez stworzenie systemu faworyzującego (m.in. poprzez organizację skupu, transportu, obfite nawożenie i masowe stosowanie pestycydów) wielkie gospodarstwa intensywnej produkcji rolnej. Przez całe lata małe gospodarstwo rodzinne przedstawiane było jako obciążenie dla społeczeństwa, stojące na drodze do cywilizacyjnego awansu.

Tymczasem, dominujący we współczesnym świecie model rolnictwa (w tym rolnictwa podlegającego zasadom wspólnej polityki rolnej UE) opiera się na intensywnej produkcji roślinnej i zwierzęcej, ściśle uzależnionej od narzuconych odgórnie systemów wspomagania, decydujących o tym, co w danym roku się “opłaca” uprawiać, a co nie. Działalność rolnika, a w zasadzie producenta rolnego została oderwana od potrzeb konsumenta, a podporządkowana ponadnarodowym ustaleniom politycznym oraz globalnym interesom wielkiego agrobiznesu i sieci handlowych. W ten sposób rolnictwo stało się również “przemysłem”, w którym ziemia, krajobraz, spełniają jedynie funkcję przestrzeni inwestowania i permanentnej nadprodukcji - jedna czwarta podlega zniszczeniu. Absolutne podporządkowanie rolnictwa czynnikom zewnętrznym, niezależnym od lokalnych uwarunkowań skutkuje też fatalnymi konsekwencjami dla miejscowej przyrody i kultury[4]. Wcale nie jest przesadnym stwierdzenie, że rolnik w PRL cieszył się większą wolnością gospodarowania niż rolnik w “Euro-raju”.

Klęska, jakiej na naszych oczach, z naszym udziałem, doznaje naiwnie optymistyczna (=nieodpowiedzialna) ideologia wzrostu powinna być przyczynkiem do wielu fundamentalnych przemyśleń. Na sposób laicki, naturalną katastrofę (a taką jest również pandemia), odsłaniającą słabości systemów stworzonych przez człowieka, warto uznać za konieczny, choć wymuszony reset, na jaki sami nie chcieliśmy się zdobyć, by zmienić to, do czego, tak bardzo przywykliśmy. Po katolicku - “łaska buduje na naturze”. Więc czymś bardzo nierozsądnym byłoby ludzkie łatanie czegoś, co okazuje się niewarte łatania. Należy raczej podjąć się budowy - we współpracy z łaską.

W naszym polskim budowaniu należy uwzględnić odpowiednie, od dawna niedoceniane i pomniejszane znaczenie rodzinnego, samowystarczalnego, wielofunkcyjnego gospodarstwa. Mogłoby ono znowu stać się solidną podstawą bytu biologicznego wielu Polaków, dostawcą dóbr na lokalny rynek, gwarantem suwerenności żywnościowej, ważnym filarem naszej tożsamości i - last but not least - współtwórcą i najskuteczniejszym opiekunem bio-kulturowego dziedzictwa Polski[5]. Dlaczego? Bo gleba nie jest neutralnym substratem, który odpowiednio “przemielony” i “doprawiony” stosownymi dawkami nawozów pozwoli na bezpieczną i trwałą uprawę “wszystkiego na zawsze”. Koncepcja tradycyjnego, wielofunkcyjnego gospodarstwa uznaje decydujące znaczenie cech lokalnego środowiska i wiedzy pozwalającej na jego optymalne i trwałe wykorzystanie dla produkcji żywności (roślinnej i zwierzęcej). Jak dowodzą historia i wiedza przyrodnicza, w skali regionów, całego kontynentu, nasza przebogata spuścizna przyrodnicza, poważnie zagrożona w czasach nowoczesnych i postnowoczesnych, jest "produktem ubocznym" wielopokoleniowej sztafety skromnych gospodarstw wiejskich i tworzonych przez nie wspólnot.

Podkreślając rolę rodzinnego gospodarstwa, nie neguję znaczenia i potrzeby istnienia dużych intensywnych gospodarstw rolnych. Wiele zależy od warunków przyrodniczych i aktualnej struktury własnościowej. Jednak, tak jak w przypadku drobnych gospodarstw, również wobec wielkich, znacznej zmianie powinny ulec ekonomiczne uwarunkowania ich funkcjonowania. Być może skutki obecnej katastrofy mogą pomóc w zerwaniu uzależnień rolnictwa od prymatu Brukseli, rynków kapitałowych i globalnego agrobiznesu. Już dziś trudno sobie wyobrazić dalsze utrzymanie absurdalnie kosztownej i irracjonalnej wspólnej polityki rolnej. Gdyby padła ofiarą wirusa znacznie łatwiej można by przywrócić zdrowy, naturalny związek między rolnikiem a konsumentem. W przypadku gospodarstw mniejszych, rodzinnych, wielofunkcyjnych - byłby to również powrót do symbiotycznego układu gospodarstwa z miejscową przyrodą. Jednocześnie najpewniejszej gwarancji produkcji zdrowej żywności, najwyższej jakościowo zdrowej żywności i najskuteczniejszej w skali regionalnej i krajowej formy ochrony przyrody.

O tym, że Polacy mogą wrócić na wieś nie przekształcając jej w suburbium nie mam wątpliwości. O tym jak silna jest nasza natura, jak z dnia na dzień może zniknąć zainteresowanie luksusem świadczy racjonalizacja zachowań konsumpcyjnych w czasie zarazy. Wielu z nas, którzy jeszcze przed miesiącem gorączkowo wyszukiwało “najlepszych okazji” na wyjazdy do alpejskich ośrodków narciarskich, dwa tygodnie później kontentowało się udanym polowaniem na papier toaletowy lub makaron w Biedronce. Ludzie już wiedzą, że nie nakarmi ich ani szersze pasmo internetu, niezliczone lajki, czy “Sylwester w Zakopanem”. Na szczęście, żyją wśród nas jeszcze ci, od których możemy się nauczyć uprawy ziemi i życia na swoim. Jest żyzna, dobra ziemia, którą znowu mógłby zasiedlić pracowity, mądry i skromny człowiek - gospodarz. Dobrze, by zamiast wróżenia z anachronicznego “kardiogramu”, przygotowując systemowe rozwiązania dla Polski na czasy po zarazie, ułatwiono chętnym powrót[6] na wieś.

 

Andrzej Bobiec

----- 

Drogi Czytelniku, w prenumeracje zapłacisz za "Christianitas" 17 złotych mniej niż w zamkniętych do odwołania salonach prasowych. Zamów już teraz, wesprzesz pracę redakcji w czasie epidemii. Do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Po więcej unformacji kliknij TUTAJ.

-----

 

[1] Wręcz symboliczne były hasła, zachęcające do “patriotycznego kupowania” w amerykańskich sieciach handlowych po 11.09.2001.

[2] Choć (powoli) rośnie w społeczeństwach Zachodu świadomość ich odpowiedzialności za warunki życia i pracy milionów Azjatów gwarantujących odpowiednie zaopatrzenie europejskich czy amerykańskich marketów, trudniej dostrzega się wpływ ekonomii zbytku na sąsiada z wioski, który zmuszony został do porzucenia swojego gospodarstwa, gdy jego byli klienci spostrzegli, że w supermarkecie jest “wszystkiego więcej i taniej”. I choć nie musi to oznaczać obsunięcia się w obszar nędzy materialnej, z reguły oznacza dojmującą utratę bogactwa skromnego życia na swoim. Na przykład w województwie podkarpackim wielu byłych rolników dojeżdża do miasta, by tam zasilać firmy ochroniarskie, załogi magazynów, czy obsługiwać supermarkety.

[3] TWE (w angielskojęzycznej literaturze “traditional ecological knowledge”) - wiedza nagromadzona i przekazywana z pokolenia na pokolenie; TWE pochodzi z doświadczeń uprawy przyrody i zmagania się z nią; nie jest wiedzą martwą - swoje doświadczenia, modyfikacje, korekty dopisuje każde kolejne pokolenie gospodarzy; również dzięki rosnącemu poziomowi wykształcenia rolników, weryfikowana i uzupełniana bywa przez współczesną wiedzę naukową, potwierdzającą, wyjaśniającą lub uzupełniającą intuicje i doświadczenia dotychczasowej TEK. Promocja rodzinnego wielofunkcyjnego gospodarstwa nie oznacza więc próby skansenowej rekonstrukcji gospodarstwa włościańskiego sprzed stu lat.

[4] Na proces ten wskazywał już w latach 1930. J. Steinbeck w “Gronach gniewu”. Obecne subsydia decydujące o przewadze wielkoobszarowego intensywnego rolnictwa to nie tylko “dopłaty bezpośrednie”. To również system odpowiednich kredytów bankowych, dopłaty do paliwa, dotowana produkcja nawozów i środków ochrony roślin, często powiązana z monopolistyczną dystrybucją materiału siewnego, itp. System dopłat jest wysoce niesprawiedliwy wobec biednych krajów nie objętych taką redystrybucją. Na przykład, kraje afrykańskie, dla których cukier mógłby być jednym z głównych dóbr eksportowych nie są w stanie konkurować z europejskimi producentami z uwagi na znacznie zaniżone ceny unijnego produktu.

[5] Wielu badaczy od lat bezskutecznie upomina się o uznanie i odpowiednie dowartościowanie drobnoskalowego tradycyjnego rolnictwa jako niezwykle ważnego czynnika bio-kulturowego bogactwa Europy, m.in.: Vos, W., Meekes, H., 1999. Trends in European cultural landscape development: perspectives for a sustainable future. Landscape Urban Plan. 46, 3–14.; Barthel, S., Crumley, C., Svedin, U. (2013) Bio-cultural refugia - Safeguarding diversity of practices for food security and biodiversity. Global Environm. Change 23, 1142-1152.; Agnoletti M. 2014. Rural landscape, nature conservation and culture: some notes on research trends and management approaches from a (southern) European perspective. Landscape Urban Planning 126: 66–73.

[6] Przed wojną byliśmy jeszcze narodem rolniczym. “Powrót” odnosi się więc do współczesnych potomków dawnych mieszkańców wsi.


Andrzej Bobiec

(1962) Wdzięczny mąż, ojciec i dziadek; w pracy badacz krajobrazów.