Pismo
2014.08.05 17:08

Widok na drabinę

Fontgombault

fot. Paweł Kula

Zgodnie z tym, co czytamy w biblijnej Księdze Rodzaju, uśpiony Jakub ujrzał w cudownym widzeniu niezwykłą drabinę. Była ona oparta o ziemię, ale sięgała nieba. Zstępowali po niej i wstępowali aniołowie, a u szczytu znajdował się sam Pan, który pobłogosławił Jakubowi, patriarsze Izraela. Ten ostatni zaś, ocknąwszy się ze snu i uświadomiwszy sobie bliskość obecności Boga, zląkł się i rzekł: "O jak straszne jest to miejsce! Nie jest tu nic innego, jeno dom Boży i brama niebieska!" Wszystko to działo się w Betel, na drodze do Haranu.

 

Dzisiejszy przechodzień czy turysta być może nieczęsto śni o drabinie rozpiętej między niebem i ziemią. Ma jednak szansę trafić na miejsca, gdzie to wyobrażenie jest natchnieniem życia. Rzecz zresztą nie w samym wyobrażeniu, ale w misterium Obecności, której zląkł się i którą uczcił pobożny Jakub. Są bowiem i w dzisiejszym świecie miejsca, gdzie ludziom śni się drabina Jakubowa, a na znak tego stawiają kamienne budowle, gdyż owe miejsca nie mogą już być niczym innym niż domem Bożym i bramą niebieską...

 

Jesteśmy we Francji. Kraj ten, niegdyś obfitujący klasztorami, dzisiaj pełen jest przede wszystkim ich pamiątek. Rewolucja francuska zmiotła swoją zbrojną ręką życie zakonne. Mnichów bezceremonialnie rozpędzono, a klasztory zostały zawłaszczone przez państwo. Nie obyło się bez krwawych prześladowań, po których Kościół zyskał grono męczenników, a Francja utraciła całą swoją kongregację benedyktyńską, słynną Kongregację św. Maura. Sen o drabinie Jakubowej miał się definitywnie skończyć. Takie przynajmniej było życzenie laickiej republiki i jej komisarzy. Stało się inaczej. Historia spłatała im figla? A może raczej: Bóg pisze po liniach krzywych?

 

Wiek XIX to we Francji okres powolnego odrodzenia katolickiego, jednak hamowanego naraz przez stare choroby jansenizmu i gallikanizmu, świeże rany zadane przez antychrześcijańską rewolucję oraz nową ideologię liberalizmu. Nie był to więc jeszcze żaden zryw, tylko ostrożne wstawanie z bolesnego upadku. Zapewne mało kto myślał wtedy o odtworzeniu życia mniszego (we Francji nie było w owym czasie żadnego klasztoru benedyktyńskiego). Nie myślał o tym początkowo nawet sam Prosper Guéranger, młody ksiądz diecezjalny, sekretarz swego biskupa i bywalec paryski, czytelnik de Maistre'a i de Lamennais, zafascynowany liturgią rzymską i zaangażowany w obronę Kościoła przed gallikańskimi zakusami państwa. Ale to właśnie on odnowi "zakon benedyktyński" we Francji i nada nowy impuls życiu monastycznemu także poza jej granicami.

 

Zaczęło się od Solesmes, dawnego przeoratu, którego budynki zostały wystawione na sprzedaż w roku 1831. Ks. Guéranger - który znał to miejsce z rodzinnych przechadzek, a benedyktynów z intensywnych lektur bibliotecznych - skorzystał z okazji. W jego umyśle powstał projekt utworzenia z kilku księży wspólnoty benedyktyńskiej, która zajmowałaby się "służbą Bożą i studiami". Projekt - nie bez trudności - został w krótkim czasie zrealizowany. Po ponad 40 latach przerwy życie mnisze wróciło zatem do Solesmes, które rychło - już jako opactwo - stanie się słynne z powodu obserwancji zakonnej, wierności Rzymowi i wspaniałości liturgii (w tym śpiewu gregoriańskiego).

 

Po Solesmes przyszły kolejne fundacje, z których wyrosła cała tzw. Kongregacja Solesmes (inaczej Kongregacja Galijska), licząca obecnie 21 klasztorów, mieszczących się nie tylko we Francji, ale w wielu krajach świata (jednak nie w Polsce). Jest to blisko 800 mnichów. A trzeba do tego dodać "żeńską gałąź" dzieła Dom Guéranger, która rozpoczęła się od Matki Bruyère i solesmeńskiego Opactwa św. Cecylii, a liczy obecnie 8 klasztorów z blisko 300 mniszkami.

 

Wróćmy teraz na chwilę do wspomnianej na początku drabiny Jakubowej. Stała się ona natchnieniem mnichów, gdyż pisał o niej w swej Regule (w najdłuższym rozdziale, poświęconym pokorze) św. Benedykt. Uzupełnił on wizję Patriarchy swoim ojcowskim - czyli opackim! - pouczeniem. Według niego owa "drabina to nasze życie doczesne, które Bóg do nieba podnosi, gdy serce pokorne". Nieodłącznym elementem każdej drabiny są szczeble - św. Benedykt pamiętał o tym, a w danym przypadku uznał je za znaki "różnych stopni pokory i wyćwiczenia". Mówił dalej po prostu o dwunastu stopniach pokory.

 

Gdy więc dzisiejszy przechodzień na swej drodze do Haranu trafi na nocleg do jakiegoś Betel, jego "sen" przedstawi nie tylko drogę do nieba, na której poruszają się aniołowie - ale i etapy tej drogi, na której zastać można mnichów. Wiodą oni tutaj życie tak różne od życia światowego, że nazwano je "życiem anielskim". Problemem przechodnia stanie się pokora owych "aniołów", budząca - jak u Jakuba - zarazem bojaźń i uszanowanie. Uważny i wrażliwy przechodzień odchodząc stąd, zostawi jednak obietnicę powrotu. Będzie "musiał" tutaj kiedyś wrócić, tak czy inaczej. Kto wątpi, niech wspomni co pisze Merton (co prawda trapista, ale zawsze uczeń św. Benedykta) w swej duchowej autobiografii.

 

Ten, kto choć trochę orientuje się w życiu benedyktyńskim, wie, że do jego specyfiki należy istotna autonomia poszczególnych opactw, które są faktycznie samodzielnymi rodzinami, rządzonymi przez własnych ojców-opatów. Wspólna jest Reguła św. Benedykta. W każdej kongregacji dochodzą jeszcze wspólne statuty. Ale na tym koniec. Każda wspólnota mnisza żyje własnym bogatym życiem. W każdej wspólnocie obok Reguły spisanej jest "Reguła żywa", tzn. opat, który pilnuje związku "ducha i litery" oraz rządzi tak jak ojciec dziećmi. Nie jest więc rzeczą dowolną, której z tych wspólnot się przyglądamy. Te same zasady życia konkretyzują się w swoim "tu i teraz": położeniu geograficznym, warunkach zewnętrznych, składzie wspólnoty, charakterze poszczególnych jej członków, a nade wszystko - w osobowości opata.

 

Dom Guéranger, jako odnowiciel benedyktynów we Francji i wybitna osobistość świata katolickiego, pozostawił oczywiście głęboki ślad w fizjonomii swego licznego duchowego potomstwa. A jednak i tu zauważamy ową rozmaitość. Zapewne każda wspólnota, każde opactwo pragnie zrealizować ten sam program życia, który tak świetnie uwyraźnił Dom Guéranger w swej interpretacji Reguły. Niekiedy przecież staje się to trudne, a rozterki naszych czasów domagają się rozwiązań, które muszą podejmować poszczególni opaci - już na własny rachunek. Dlatego gość, odwiedzający różne klasztory (niekiedy bardzo sobie bliskie pod względem geograficznym), dostrzega różnice, które ujawniają postawienie innych akcentów. W Kongregacji Solesmes jest to właśnie kwestia różnych akcentów, a nie zasadniczych kierunków (nie ma bowiem na szczęście mowy o jakichś wątpliwych "eksperymentach" w stylu synkretyzmu o. Griffiths'a). Jedną z dziedzin, w jakich ogniskuje się to zróżnicowanie, jest liturgia czyli kult Boży, pierwszorzędny składnik życia benedyktyńskiego. Mamy tu do czynienia z dwojakim wyborem: jedni trwają przy wprowadzonym dwadzieścia lat temu rycie reformowanym, drudzy - gdy tylko nadarzyła się godziwa okazja - wrócili do wielowiekowego klasycznego rytu rzymskiego (tzw. trydenckiego). Ci ostatni dają swoją obecnością i dynamicznym rozwojem świadectwo o tym, że żywe jest to, co oparte na solidnych fundamentach. To bowiem te właśnie opactwa, wszystkie fundowane już w okresie powojennym, stanowią najbardziej żywotną odrośł drzewa solesmeńskiego. Z tej grupy najbliższe genealogicznie samemu Solesmes jest Opactwo Matki Bożej w Fontgombault, od którego z kolei pochodzą opactwa (pod tym samym wezwaniem) w Randol i Triors oraz świeżo założony klasztor w Gaussan. Wielkie drzewo wydaje tutaj swoje najlepsze owoce.

 

Do Opactwa Fontgombault trafiają tylko ci, którzy chcą tu trafić. Raczej trudno sobie wyobrazić, by ktoś tu przypadkowo "wpadł", wstąpił "po drodze". Już samo odsunięcie od uczęszczanych szlaków, w trójkącie między Poitiers, Tours i Chateauroux, utrudnia dostęp. Ale dochodzi do tego jeszcze jakaś bariera psychologiczna, którą tworzy opinia, utrwalana przez niechętnych temu miejscu nowinkarzy. Gdy podróżowałem do Fontgombault pierwszy raz, w kolejnych miejscach postoju rozmaici ludzie ostrzegali mnie przed tym, co tam zastanę, zarówno otwarcie, jak aluzyjnie. Ostrzeżenia te nie były może wyszukane, bo wpisywały się w schematy myślenia naszych "modernistów" - ale na pewno u wielu ludzi wywoływały ową trudną do przekroczenia barierę, zbudowaną z niezrozumienia i kpiny. Tymczasem na miejscu i tak człowiek ze świata napotyka coś, czego długo musi się uczyć. Jest to najważniejsza bariera - wynikająca z naszej osobistej małości. Znika zgiełk, czego można się z góry spodziewać w klasztorze kontemplacyjnym. Ale przy pierwszym podejściu znika także to dobre samopoczucie, z jakim ludzie światowi usprawiedliwiają swe chciane ułomności. Znika - jakże boleśnie! - pozór owej wyższości, z jakim niemal każdy inteligent mierzy "braciszków". Rozproszenie złudzeń, w których żyliśmy, odczuwa się jak małą śmierć. Cóż można wtedy powiedzieć na widok drabiny sięgającej Pana Boga? - "O jak straszne jest to miejsce!" Jak więc można znieść to ogołocenie, które w tym miejscu przecież tylko przeczuwamy, oglądamy z dala? - Nie da się go znieść bez miłości, tylko ona jest istotna. I tu w pomoc przychodzi nam dewiza tego opactwa: "Fons Amoris" - Źródło Miłości.

 

Opactwo Fontgombault, odnowione w 1948 roku, sięga swoimi korzeniami XI wieku. Świadczy o tym majestatyczny kościół romański. Reszta zabudowań jest późniejsza. Zaczynamy naszą przechadzkę, której szlakiem niech będzie bardziej Benedyktowa drabina pokory, niż rozkład pomieszczeń. Sercem klasztoru jest oczywiście jego kościół. Ale my zacznijmy wyjątkowo od innego miejsca - od furty. Tutaj zjawiają się wszyscy przyjezdni. W okienku spotykają furtiana. Zaczyna się pierwsza lekcja pokory. Obserwujemy gesty, zachowanie, słowa. Nie lekceważył ich św. Benedykt, skoro przypisał im stopnie na swej drabinie. Dlatego uśmiech jest bez rubasznych pomruków, a oczy nie chcą niczego zabrać, chętnie spuszcza się je na ziemię (jednak w zdecydowany, męski sposób, a nie po pensjonarsku).

 

Przywołany przez furtiana, nadchodzi ojciec opiekujący się gośćmi. Wysoki i czarny mnich. To on wprowadza nas do klasztoru, a my wędrujemy po kolejnych stopniach pokory. Mnich nie mówi dużo, ale dokładnie tyle, ile potrzeba dla okazania serdeczności i podania koniecznych informacji. W jego zachowaniu wyczuwamy nie tylko zakonną obserwancję, ale i domową ogładę (jakże ułatwia ona życie!). Z jego twarzy, chętnej do uśmiechu, przebija ciepły humor, który potwierdza się w tych anegdotach, które opowiada gościom oprowadzanym po klasztorze. Wielka to sztuka nie nadużywać słowa ani w sposobie mówienia, ani w ilości! Trzeba i tutaj pokory, bo cóż innego chroni przed bezpłodnym brylowaniem?

 

Według św. Ojca Benedykta pokorę da się poznać nie tylko po gestach i słowach, ale również w uczynkach. Mnisi starają się nie odstępować drogi wspólnej, którą jest Reguła. Już tu widać, że życie mnisze nie polega na ucieczce w prywatność pobożnej inwencji. Benedyktyni są cenobitami, tzn. mnichami prowadzącymi życie wspólne. Każdy, kto wchodzi do tej społeczności, zgadza się, by jego życie było odtąd kształtowane przepisami Reguły z VI wieku, która nazywa klasztor "szkołą służby Pańskiej". Nikt tu nie ma "własnego życia" - bo każdy przyszedł je stracić, zgodnie z nauką ewangeliczną.

 

Ścisłe podleganie Regule jest zresztą zadaniem nie tylko dla poszczególnych mnichów, ale dla całej wspólnoty. W Fontgombault żyje się w atmosferze ciszy, będącej przejawem porządku.

 

Cisza tu rzeczywiście panuje. Nie byłoby to możliwe, gdyby każda osoba i każda rzecz, nie miały swojej funkcji i miejsca. Na straży owego zauważalnego ładu stoi właśnie Reguła i roztropność Opata. Ułatwieniem przewidzianym przez św. Benedykta jest niemal pełna samowystarczalność Opactwa. Mnisi uprawiają pole i ogród, prowadzą hodowlę, mają własne warsztaty, nawet elektrownię wodną. Mają też własne studium teologiczne, w którym zapoznają się z Pismem św., dogmatem, nauką moralną, pismami Ojców i myślą św. Tomasza. Nie ma więc pretekstu do mieszania klasztoru ze światem. Nie ma zatem konieczności dokonywania szkodliwych kompromisów. Życie mnichów w Fontgombault jest zrozumiałe i przewidywalne (jak stara benedyktyńska dewiza: "módl się i pracuj"), bo rządzi nimi jedna Reguła, a nie jej mdłe adaptacje.

 

To, co odczuwa przybysz ze świata w kontakcie z furtianem, prefektem gości, jego pomocnikami, oraz czego doświadcza wchodząc w cichy rytm życia klasztoru - to oczywiście najpierw pewne wrażenia, zewnętrzne poczucie inności tego "raju klasztornego". Może to skłonić do pewnej pogłębiającej refleksji, która będzie się starała odkryć wewnętrzny motyw spokoju, ciszy, małomówności, umiaru gestów.

 

Otwieramy jeszcze raz Regułę, którą czyta się codziennie małymi fragmentami na porannym zgromadzeniu w kapitularzu: "Do ciebie więc kieruję teraz moje słowa, kimkolwiek jesteś ty, co wyrzekasz się własnych chęci, a chcąc służyć pod rozkazami Chrystusa Pana, prawdziwego Króla, przywdziewasz potężną i świętą zbroję posłuszeństwa". W klasztorze naszą uwagę przyciągają kamienne budowle i organizacja życia, ale prawdziwy podziw budzi widok całej zgromadzonej tu rodziny: około osiemdziesięciu mnichów dziesięciu różnych narodowości, w wieku od 20 do 85 lat...

 

Chodząc po opackim parku dla gości, myślimy kim są ci ludzie, do których w Fontgombault zwraca się słowami swojej Reguły ich św. Ojciec Benedykt? Zazdrośnicy, których klasztory właśnie wymierają z braku powołań, powiadają, że idą tu synowie arystokratycznych rodzin, zagubieni we współczesnych stosunkach zwolennicy ancienne regime'u, prawicowa ekstrema. A jednak Fontgombault - owszem, jedno z historycznych "opactw królewskich" - nie jest rezerwatem "starych dobrych czasów". Jest raczej miejscem cudownego pojednania starego z nowym (nova et vetera!), bardzo trudnego może zwłaszcza we Francji. Za bramą Opactwa liczy się już zresztą tylko jeden rojalizm - rojalizm Chrystusa Króla, w którego służbę wstąpili ludzie o rozmaitych biografiach i korzeniach.

 

Każdemu trudno "wyrzec się własnych chęci". Może to być jedynie wynikiem trzeźwej oceny samego siebie, w której rozpoznajemy swoje braki, swoje słabe miejsca. Św. Benedykt widzi tu trzy etapy. Najpierw trzeba rzeczywiście rozpoznać swoją sytuację, a w niej nasze ograniczenia. Trzeba umieć o tym szczerze mówić. Dopiero wtedy przychodzi jasna świadomość tego, że sami niewiele możemy i powinniśmy poprzestawać na małym (co nie znaczy: na byle czym). Tutaj może zrodzić się tak normalne w życiu zakonnym pragnienie bycia najmniejszym. Dopiero wtedy prawdziwego uzasadnienia nabiera to, iż człowiek nie tylko znosi podleganie swoim przełożonym, ale pragnie go z serca. Mnich widzi więc swoją nieużyteczność i zarazem niepowtarzalną rolę wspaniałego Chrystusa. Słucha Chrystusa, gdy podlega opatowi.

 

Daleko zaszliśmy w tej wspinaczce po klasztornej drabinie Jakubowej. Kolejne stopnie oddalają od ziemi, a ta odległość mąci umysł i dręczy niewprawnego przechodnia. Tymczasem Reguła wzywa, by iść "z otwartymi oczami". Ale być może takie spoglądanie przyprawi o zawrót głowy? Czy więc życie mnisze jest immunizowane od pokusy wywyższenia, jakiejś utraty przytomności, która zdarza się miłośnikom górskich wspinaczek?

 

Ale o jakie wywyższenie chodzi? Przy wejściu do refektarza, na chwilę przed posiłkiem, Przewielebny Opat umywa ręce gościom. Jest to znak uprzejmości, który przypomina, że mnisi chcą w przychodzących widzieć samego Chrystusa. Ale i Opat nawiązuje tu do uniżenia samego Pana wobec Jego uczniów. I słusznie, bo to w nim uwidacznia się w tej wspólnocie królewski ma˝

 

jestat Chrystusa i Jego opieka. Wyrzekający się swego chcenia mnisi składają swoją wolę do dyspozycji opatowi. Umieją to okazać zewnętrznie, gdy czekają na jego obecność i znak w kościele, refektarzu, kapitularzu, wszędzie. Opat poucza, karci, radzi się, postanawia. Jest ojcem, którego władza nie jest ograniczona w czasie (rządzi dożywotnio), a jej istotną granicą jest bojaźń Boża i treść Reguły. Gdy mnisi klękają wobec opata aby im po ojcowsku przebaczył popełnione winy, rozumiemy, że wyrzeczenie się własnej woli nie jest czymś jednorazowym i prostym. A gdy przyjdzie trud i przykrości, będące częstą okolicznością życia wspólnego i posłuszeństwa - przychodzi też czas na następny stopień pokory. Wywyższenie przez uniżenie.

 

Tak długo już chodzimy po Fontgombault, a jeszcze nie byliśmy w kościele. Bogaty portal w stylu poitewińskiego romanizmu przypomina, że to "dom Boży i brama niebios". Wstępujemy do zacienionej nawy głównej. Wokoło, przy kolumnach ołtarze, przy których odprawia się poranne Msze ciche (dzisiaj ewenement!). W nawie bocznej stoi czczona tu szczególnie figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, a przed nią palą się świece. Na granicy nawy kuta metalowa krata na wysokość pasa, a za nią - drewniany chór mniszy, podniesiony nieco w górę. W oddali widać kamienny ołtarz główny, przy którym codziennie odprawia się Mszę konwentualną. Czerwony punkcik lampki oliwnej przypomina o realnej obecności Tego, cui omnia vivunt.

 

Mnich pociąga za sznur i piękny głos dzwonu obwieszcza kolejną porę modlitwy wspólnej. Tych pór jest w ciągu dnia siedem, a poza tym jest jeszcze, przed wschodem słońca, "nocna służba Boża". Wszystkie te benedyktyńskie godziny kanoniczne otaczają swoim orszakiem największe misterium wiary - Mszę św., która jest tu odprawiana według klasycznego (jak to się mówi: "przedsoborowego") rytu rzymskiego, z niebywałą wprost uwagą i pobożnością. Wszystkie oficja odprawiane są dokładnie według porządku ustalonego w Regule (a trzeba powiedzieć, że nie jest tak wszędzie), a więc w ciągu tygodnia odmawia się wszystkie psalmy. Zachowano łacinę. Kultywuje się najlepsze tradycje solesmeńskie w śpiewie gregoriańskim.

 

Wszystko to oszałamia kogoś, kto boleśnie przywykł do nieuwagi, dowolności, a nawet prostactwa w sprawowaniu świętych misteriów wiary. A jednak to nie estetyczna harmonia głosów, gestów i słów tak nas uderza. Klucz do sprawy znajduje się znowu w Regule, gdzie nawołuje się do pamięci o bliskiej obecności Boga, jeszcze wyraźniejszej w trakcie sprawowania Oficjum Bożego: "Zastanówmy się zatem, jak należy zachowywać się w obliczu Boga i Jego aniołów, i tak śpiewajmy psalmy, aby nasze serce było w zgodzie z tym, co głoszą nasze usta".

 

Głos dzwonu nie rozprasza narosłych pytań. Z tymi pytaniami przyglądamy się mnichom, którzy w przewidzianym porządku klękają przez Najśw. Sakramentem, wchodzą do chóru, kłaniają się opatowi, zajmują swoje miejsca. Jeszcze raz stopnie pokory: w twarzy, spojrzeniu, geście. Po co to wszystko? Po co tu jesteście, mnisi Opactwa Matki Bożej w Fontgombault? Nie prowadzicie duszpasterstwa, ani drukarni. Nie prowadzicie akcji charytatywnej, ani szpitala. Nawet rekolekcji nie organizujecie. Nie słychać, byście się specjalizowali w jakichś studiach naukowych. Po co więc to wszystko?

 

Klasztor kontemplacyjny. Wobec czegoś takiego świat staje zdumiony, odchodzi obrażony, rozkłada ręce w geście wzburzonego niezrozumienia. "Co tu robicie?" - zapytał ktoś pewnego dnia warszawskie benedyktynki-sakramentki, których powołaniem jest nieustanna adoracja Najśw. Sakramentu. Odpowiedziały mu: "Modlimy się". Uprzejmie się uśmiechnął i poważnie zapytał: "A co poza tym?" "No cóż, pieczemy jeszcze komunikanty..." Spokój wrócił na twarz: "A, to rzeczywiście jesteście potrzebne".

 

Życie kontemplacyjne mnichów może być usprawiedliwione tylko jednym argumentem: miłością Boga, która wypowiada się w religijnej czci. Z tego wypływa racja ich bytu. I to czyni zrozumiałym cały trud, który wkładają w modlitwę, pracę i... wypoczynek. Ich droga jest bardzo podobna do "małej drogi", którą pobiegła św. Teresa z Lisieux. Jest to droga bojaźni Bożej,  sławionej w psalmie jako "początek mądrości". Ale racją tej szczególnej bojaźni synowskiej jest nie kara, tylko miłość.

 

Mnisi śpiewają nieszpory. Gdy skończą, wyjdą z kościoła i wrócą do innych zajęć. A my zakończymy naszą przechadzkę po Fontgombault. Ich delikatne Magnificat będzie jednak odtąd drążyć serce przechodnia.

 

Paweł Milcarek

 

Christianitas 1-2/1999


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.