Duchowość
2025.08.26 12:23

Strażnicy miasta

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 

 

Fontgombault, 17.08.2025

 

Gdy kiedyś przemawiałem po francusku do audytorium francuskiego, po wszystkim podeszła do mnie pewna pani i powiedziała miło i serdecznie, że gdy tylko zacząłem czytać mój tekst, przypomniał jej się akcent z francuskich homilii wygłaszanych przez św. Jana Pawła II. Mam więc nadzieję, że cokolwiek by powiedzieć o treści mojej konferencji, może przynajmniej niektórzy przypomną sobie melodię mowy tamtego świętego papieża.

Zaproszenie Ojca Opata do wygłoszenia tej konferencji odebrałem w momencie gdy w dniu 1 sierpnia wychodziłem, jak co roku, na skromną i krótką uroczystość rocznicy wybuchu powstania w Warszawie w roku 1944. Także w moim miasteczku pod Warszawą czci się pamięć tamtego wydarzenia minutą ciszy, w trakcie której zatrzymuje się cały ruch, a jedynym dźwiękiem jest modulowany dźwięk syreny alarmowej. Jesteśmy wtedy razem we wspomnieniu 63 dni samotnej walki - z cofającymi się oddziałami hitlerowskimi, z armią sowiecką stojącą bezczynnie po drugiej stronie rzeki, czekającą na wymordowanie miasta przez Niemców. Chwilę później śpiewamy hymn, delegacje składają kwiaty przy pomniku naszej armii konspiracyjnej czasów II wojny światowej, a burmistrz wygłasza przemówienie. W tym roku zaskoczył nas trochę, ponieważ nie ograniczył się do zwyczajowego wspomnienia bohaterstwa powstańców i ofiar ludności Warszawy, miasta, którego dzielnice zostały dosłownie starte z powierzchni ziemi na osobisty rozkaz Hitlera rozwścieczonego zbrojnym wystąpieniem. W tym roku nasz burmistrz, wyraźnie sprowokowany przez narastającą obecnie falę liberalnego antyklerykalizmu, upomniał się też o pamięć duchownych, którzy dzielili los miasta i jego ludności w trakcie powstania. Osobną uwagę poświęcił ofierze 35 mniszek, benedyktynek sakramentek. Ich wspólna śmierć od jednej z licznych bomb, po odśpiewaniu Salve Regina na zakończenie komplety odprawianej przy Najświętszym Sakramencie w podziemiach bombardowanego kościoła, zapełnionych tłumem cywilów jest wciąż pamiętana jako przyjęta ofiara grona czystych dusz, szczególny znak solidarności z losem miasta.

Z kroniki klasztoru sakramentek wydobywam zapis z 26 sierpnia 1944, na kilka dni przed nagła śmiercią mniszek:

Pomimo wielkiego wyczerpania u Sióstr, wszystkie ćwiczenia jak: medytacja, adoracja, a przede wszystkim wspólne odmawianie chórowych pacierzy – są zachowywane i pilnie przestrzegane, zwłaszcza przez nieustraszoną Matkę Subprzeoryszę. Czasem głosy się trzęsą, zwłaszcza gdy bombowce warkoczą nisko nad naszymi głowami, albo pociski artyleryjskie wstrząsają murami, ale modlitwa chóralna ani na chwilę nie jest przerwana. Raz gdy naleciała „szafa” silnym podmuchem nas przewracając i gasząc wszystkie świece, powstało zamieszanie, lecz wnet odważniejsze siostry podjęły psalm na nowo i odmawiały go z pamięci, póki się nie uspokoiło i świece nie zostały zapalone. Jak pięknie byłoby dla benedyktynki od nieustającej adoracji umrzeć u stóp ołtarza odmawiając pacierze kanoniczne! Ale to najlepsze, co Bóg da!

Siostry sakramentki, córki matki Mechtyldy, są w Warszawie od 1688 roku, sprowadzone z Francji przez naszą francuską królowę Marię Kazimierę, w dziękczynieniu za szczęśliwy powrót jej małżonka, króla Jana Sobieskiego, prowadzącego zwycięską odsiecz Wiednia, która uwolniła stolicę Habsburgów od oblężenia tureckiego (bardzo po chrześcijańsku, a niezbyt pożytecznie z punktu widzenia partykularnego interesu Polski). Kościół benedyktynek sakramentek, zniszczony w 1944, odbudowano po wojnie, a mniszki kontynuują swoją misję nieustannej adoracji Sanctissimum. To klasztor ściśle klauzurowy, w samym sercu starszej części Warszawy, przyciągający ludzi pobożnych. To tam trzydzieści lat temu skierował nas Ojciec Opat Antoni, powiadając, że jedna z matek, siostra Elżbieta Popiel będzie nam mistrzynią nowicjatu oblatury. Oblatury w Fontgombault.

Przypomniało mi się jak właśnie ta matka, była przeorysza, opowiadała o odwiedzinach któregoś z biskupów. Pytał co siostry robią. "Modlimy się" - odpowiedziała sakramentka. "No tak - ciągnął gość - jasne, modlicie się. Ale tak w ogóle, to co robicie?" - dopytywał. "Wypiekamy hostie..." To zadowoliło rozmówcę. "Świetnie, to jest wasz ważny wkład w życie Kościoła!"

 

Koniec dawnych wspomnień. Krótka uroczystość rocznicy Powstania Warszawskiego sprzed paru dni kończyła się - ale mnie w pamięci pozostało określenie, którym nasz burmistrz nazwał mniszki-sakramentki: strażniczki miasta. Taki tytuł nosi filmy dokumentalny o ich obecności i ofierze w 1944 roku. Ja jednak pomyślałem, że to określenie jest prawdziwe wobec wszystkich mnichów i mniszek Reguły. I że właśnie o tym mógłbym powiedzieć kilka słów wdzięczności.

Któremu miastu strażują mnisi świętego Ojca Benedykta? Potrójnemu: niebieskiemu Civitas Dei, swojemu "miastu"-coenobium - ale też ziemskiemu miastu-civitas, w jego duchowym przeznaczeniu.

Otwiera to perspektywy duchowe. Jednak nie nosi się drzewa do lasu, więc nie ośmielę się mówić Wam wprost o rzeczach duchowych, o których mówiłbym najchętniej, lecz zapewne nazbyt powierzchownie. Trzeba by mówić raczej o czymś co jest Wam mniej znane.

Pomyślałem więc, że opowiem Wam o podróżach - skoro nie podróżujecie. O podróżach, a raczej o wędrówkach.

Pamiętam, że kiedyś bliscy przyjaciele Opactwa, mieszkający niedaleko Państwo Lemort (o Panu Jeanie myślę, gdy widzę piękne żelazne krzyże ołtarzowe) przynosili do klasztoru i pożyczali na jakiś czas albumy ze zdjęciami ze swoich licznych podróży. Również miałem okazję je podziwiać. Śladami świętego Pawła, pielgrzymka do Ziemi Świętej, Morze Śródziemne, Atlantyk, dookoła Afryki…

Ja takimi transkontynentalnymi czy transoceanicznymi podróżami nie mogę się podzielić. Wybaczcie więc, że przynajmniej na razie ograniczę się do wędrówek cudzych. Były to wędrówki bardzo odmienne od naszych wypraw turystycznych lub nawet pobożnych pielgrzymek do sanktuariów. Może się jeszcze okaże, że mimo stabilitas loci (lub dzięki niej?) znacie je całkiem dobrze; znacie je znacznie lepiej niż wielu znajdujących się ciągle w ruchu ludzi w świecie.

To będą bardzo dawne wędrówki. Starożytne - a przecież ważne dla wszystkich czasów.

 

ENEASZ

 

Wędrówka pierwsza: Eneasz opuszcza Troję.

 

Wędrówkę Eneasza znamy z epickiego poematu Wergiliusza, będącego jakby rzymską wersją poematów Homera. Pokolenia uczniów, we Francji czy Polsce, pochylało się (lub może pochyla nadal?) nad słowami:

Arma uirumque cano...

Ksiądz Karyłowski przełożył początek “Eneidy” następująco:

Broń i męża opiewam, co z Troi wybrzeża

Do Italii, gnan losem, pierwszy na brzeg zmierza

Lawiński, po mórz głębi i lądach pędzony

Mocą niebian, pamiętny gniew znosząc Junony;

W klasycznym przekładzie francuskim księdza Delille’a brzmi to zaś tak:

Je chante les combats et ce guerrier pieux

Qui, banni par le sort des champs de ses aïeux,

Et des bords phrygiens, conduit dans l'Ausonie,

Aborda le premier aux champs de Lavinie.

 

Wergiliusz pisał Eneidę jako heroiczny mit o początkach wielkiego imperium: u początków Rzymu jest uciekinier z płonącej Troi - któremu zjawa poległego bohatera, Hektora nakazuje wyruszyć daleko w świat, aby zbudował tam bezpieczne mury dla świętości trojańskich uratowanych przed Grekami. Tak więc z garstki wędrowców, po wielu przygodach powstanie w Italii zalążek mocy politycznej, która kiedyś pokona swych wrogów i zapanuje nad światem - takie jest zaplanowane przez Wergiliusza patriotyczne przesłanie utworu, pisanego w ramach polityki kulturalnej cesarza Oktawiana Augusta.

My jednak zatrzymajmy spojrzenie tylko na punkcie wyjścia wędrówki bohatera, wedle retrospektywnej opowieści snutej przez Eneasza w księdze drugiej poematu: oto Grecy zdobywają Troję podstępem, miasto pali się, król Priam ginie, obrona załamuje się. To na tym tle Eneasz podejmuje misję nakazaną mu przez Hektora:

Dziś tobie Troja święte powierza penaty,

Weź je w drogę za druhów, na gród im bogaty

Miejsca szukaj, ogromne przebywając morze!

 

W prozatorskim przekładzie francuskim André Bellessorta:

Troie te confie les objets de son culte et ses Pénates. Fais-en les compagnons de tes destins, et cherche-leur des remparts, de puissants remparts, que tu fonderas enfin après avoir couru les mers.

Trzymając za rękę swego syna Askaniusza i dźwigając na ramionach ojca, Anchizesa - wychodzi Eneasz z ojczystego miasta i rozpoczyna swoją misję uratowania świętości Troi (tzw. Penatów). Ma znaleźć dla nich nowe, bezpieczne miejsce, z dala od zniszczenia.

Tę scenę, utrwaloną w wielu przedstawieniach artystycznych, opiewali Rzymianie jako symbol jednej ze swych najbardziej umiłowanych cnót: pietas.

Przyznajmy, że do dziś obraz ten nie traci barwy i siły: to, co z woli boskiej ma uratować Eneasz jako rzeczy najświętsze swego miasta, jest niesione w rękach starca Anchizesa, niezdolnego poruszać się samodzielnie, więc dźwiganego przez Eneasza; zaś u boku ojca idzie syn, który wedle mitu rzymskiego będzie łącznikiem między Eneaszem a rzymskim rodem Juliuszów.

Obraz ten wciąż świeci blaskiem prawdy o naturze tradycji, a nawet opowiada nam historię, na tle której powinniśmy sobie zadać szereg ważnych pytań.

Gdy Eneidę czyta Polak, to opowieść o wyjściu Eneasza z płonącej Troi, zdobytej i zniszczonej przez nieprzyjaciela, stawia mu przed oczy wszystkie te straszne dni mojej ojczyzny - ileż to razy od końca XVIII wieku - gdy trzeba było wyjść z własnego kraju i uciekać, uciekać „wypędzony z ziem swych przodków” - z tym, co ojczyste na plecach czy karku; a w środku tego co tak dźwigane ojczyste: to, co najświętsze, co ojczyzna dała. Ale także w tym dramatycznym polskim klimacie jest nadal uniwersalna treść, którą przekazują np. słowa wybitnego polskiego poety, Zbigniewa Herberta z jego Raportu z oblężonego miasta, napisanego u schyłku rządów komunistycznych w Polsce, w 1983 roku:

i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania

on będzie Miasto

 

Nie zawsze z płonącego miasta, ale często z dna lekceważącego zapomnienia trzeba ratować i nieść w zupełnie inne miejsce własne skarby duchowe - w spowiciu unieruchomionych "starożytności" niesiemy dalej (i mamy przenieść ponad przeszkodami) ogień, który zapewni życie i nie uszczuplony dar nam powierzony.

Opowieść Eneidy - sama uratowana w zamęcie dziejowym upadku Imperium - znalazła się w sercu kultury Europy, wśród szeregu najcenniejszych dzieł literackich starożytności rzymskiej, królowała wiekami pośród lektur szkoły europejskiej, stworzonej przez benedyktynów.

Wkład mnichów był tu decydujący. Nie chodziło - jak nieraz sobie wyobrażamy - o samo przepisywanie rękopisów. Trzeba też było wiedzieć co i w jakim celu się przepisuje. Lektura Autorów była potrzebna w szkole, w jej etapie tzw. gramatycznym. W szkołach klasztornych czytano więc Owidiusza, Wergiliusza, Horacego, Persjusza i innych Rzymian, nie traktując tych genialnych pogan gorzej niż wybitnych pisarzy chrześcijańskich (Prudencjusza czy Boecjusza). Od czasów Kasjodora łączono też studium Pisma Świętego i dyscyplin świeckich.

Penaty niesione w dłoniach starca Anchizesa, dźwiganego przez Eneasza, są więc symbolem idiomu kulturowego, który tworzy Europę jako pewną tożsamość, wspólną mimo bogactwa różnic, od Atlantyku po najdalsze na wschodzie łacińskie kościoły i klasztory. Możemy ten szmat naszego wspólnego świata opisać słowami Piusa XII, z homilii sławiącej misyjne zasięgi zakonu świętego Benedykta:

Święty Benedykt jest Ojcem Europy. Gdy imperium rzymskie, nadwyrężone starością i występkami, załamało się, a przez jego prowincje przewaliły się zastępy barbarzyńców, on zwany ostatnim z wielkich Rzymian, związawszy przymierzem rzymskość (niech nam będzie wolno użyć tego wyrażenia Tertuliana) oraz Ewangelię, zaczerpnął stąd potęgę i moc, która najbardziej przyczyniła się do złączenia ludów Europy pod sztandarem i władzą Chrystusa i do szczęśliwego ukształtowania międzynarodowej społeczności chrześcijańskiej. Albowiem od Zatoki Botnickiej do Morza Śródziemnego, od Atlantyku do zielonych równin Polski rozlały się zastępy benedyktynów, i Krzyżem, księgami i pługiem ucywilizowały niesforne i dzikie plemiona.

 

Oto paradoks studiowany kiedyś m.in. przez Dom Leclercq’a: jak mnisze “pragnienie Boga” łączy się z “umiłowaniem pism“ i w ogóle z niesieniem cywilizacji.

Moje spotkanie z Fontgombault - gdy byłem jeszcze wykładowcą filozofii na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie - było także spotkaniem z niesamowitą historią profesora Johna Seniora, amerykańskiego wykładowcę humanistyki z uniwersytetu w Kansas. Wy znacie dobrze jego historię - i jej związek z życiem mniszym, najpierw w Fontgombault, a potem w Clear Creek. W latach 70., uczelnie w Stanach wypełniły się coraz bardziej agresywnymi popłuczynami po lewackich ideologiach rewolty 1968 roku. Wtedy Senior wraz z dwoma kolegami z profesury swojego uniwersytetu stanowego uruchomił "zintegrowany program humanistyczny" - który polegał zasadniczo na seminaryjnych lekturach dzieł klasyków, w tym starożytnych i średniowiecznych. Czytanie "Iliady" Homera, "Eneidy" Wergiliusza, albo "Państwa" Platona czy nawet "Boskiej komedii" Dantego nie było jeszcze wówczas kwestionowane - zaś Senior i jego koledzy byli poza tym ostrożni, żeby nie prowokować uczelnianych inkwizytorów laicyzmu. Jednak po kilku latach program został przerwany przez władze uczelni właśnie pod naciskiem działaczy liberalno-lewicowych, do których w końcu dotarło, że skutkiem czytania klasyków okazały się zgoła seryjne nawrócenia studentów do wiary Kościoła...

To, co wywołało reakcję czujnych cenzorów ateistycznego systemu, powinno być przedmiotem uwagi ludzi zainteresowanych tą cywilizacją, o której wyżej mówił cytowany Pius XII. Ale bardzo często nie jest. Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś z miną pewnego siebie żartownisia: “Przecież nie jesteśmy w Kościele od uczenia łaciny, nie?” Pewnie, że nie. - odpowiem w tym samym zawadiackim tonie. - W ogóle, po co kogokolwiek czegokolwiek uczyć?

Praca Seniora nie zawsze była doceniana. Ojciec Opat Antoni opowiadał mi, jak w 1998 - gdy startowała fundacja klasztoru w Clear Creek - doprowadził do krótkiej, serdecznej rozmowy telefonicznej między biskupem tamtejszej diecezji i chorym profesorem, umierającym w szpitalu. Opat Antoni widział w tym moment pocieszenia, którego było mało w życiu wykładowcy tak bardzo oddanego sprawie kultury i wiary.

Mam za sobą na świeżo doświadczenie próby udostępnienia wielkiego kanonu kultury łacińskiej. Razem z przyjaciółmi wydaliśmy przygotowane przeze mnie trzy obszerne tomy Breviarium Kanonu Kultury. Każdy jest zorganizowany tak, żeby codziennie przez rok czytelnik miał fragment z dzieł autorów starożytnych i średniowiecznych. Tom pierwszy to poezja (od Homera do Dantego), tom drugi - proza dotycząca sprawy życia szlachetnego (z opowieściami kronikarzy, z mowami retorów, z pouczeniami moralistów); w tomie trzecim mamy zaś filozofów najdawniejszych i filozofów chrześcijańskich (od presokratyków do scholastyków). Tomy te zostały dobrze przyjęte w Polsce. Recenzenci mówią o przysłowiowej „pracy benedyktyńskiej” - i możecie sobie wyobrazić jak ta ocena mnie cieszy. Ale nie chodzi o chełpienie się, lecz o radość i nadzieję, że znaleźliśmy jeszcze jeden sposób kontaktowania publiczności współczesnej z niegdyś wszechobecnym kanonem literackim.

Mój wydawca zadbał, żebym teraz przekazał Ojcu Opatowi wspomniane trzy tomy Breviarium. Jest to dość specyficzny prezent - bo w książce prawie wszystko jest po polsku, chociaż prawie żaden z wykorzystanych utworów nie był napisany w tym języku, lecz po łacinie i grecku, ewentualnie też w starofrancusku, we włoskim volgare itp.). To przekłady z dzieł, które są naszym wspólnym źródłem europejskim, kanonem europejskim. Sądzę, że wydawca ma już pewne plany co do wydania francuskiego, i dlatego postanowił uczynić mnie narzędziem w przedstawieniu tych nieszczupłych woluminów Ojcu Opatowi, mimo że one jeszcze “nie mówią po francusku”.

 

 

ABRAHAM

 

Idźmy jednak do innej wędrówki.

Wędrówka druga: Abram podąża za głosem Boga.

Historia wędrówek Abrama-Abrahama jest już nie tylko opowieścią naszej kultury, lecz fragmentem historii świętej. Jest więc bliżej naszych serc - gdyż bohater jest nie tylko patriarchą Izraela, ale i praojcem w wierze, stojącym w Katechizmie obok Najświętszej Maryi Panny.

A jego wędrówka i zaczyna się zupełnie inaczej niż wyjście Eneasza z Troi, i oczywiście już przekracza pogańskie wyobrażenie o bóstwie oraz świętości.

Znamy dobrze tę historię:

 

Dixit autem Dominus ad Abram : Egredere de terra tua…

Pan rzekł do Abrama:

«Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej

i z domu twego ojca

do kraju, który ci ukażę.

Uczynię bowiem z ciebie wielki naród,

będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem.

Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą,

a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył.

Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo

ludy całej ziemi».

 

W odróżnieniu od wyjścia Eneasza nie mamy tu nic z tamtego przymusu alternatywy "walka do śmierci lub ucieczka z misją". Misja Abrama ma, owszem, charakter opuszczenia własnego miejsca na ziemi - ale zamiast pożarów i wojny jest tylko głos Bożego polecenia, rozkaz Boga jedynego i prawdziwego. A więc - w pewnym sensie trudniej, brak widocznej naturalnej przyczyny wyjścia. Nie znamy szczegółowych okoliczności, w których powołanie dociera do Abrama w Haranie, ale ma się wrażenie jakby został on wyrwany z nurtu życia dzień jak co dzień, z jakiejś przeciętnej zwykłego człowieka. Ale został wyrwany głosem samego Boga.

Historia Abrahama jest nie tylko opowieścią o patriarsze, tym na początku - ale też nauką o zasadzie życia duchowego. Jego powołanie jest, jak sądzę, w samym rdzeniu powołania chrześcijańskiego - co widać mocno w jego wersji monastycznej. Abraham uwierzył nadziei wbrew nadziei. Nie miał znaleźć nowego, bezpieczniejszego miejsca dla tego, w czym do tej pory żył. Szedł z wiarą w nieznane - a jego droga pełna była prób ćwiczących jego wiarę.

Wyobrażam sobie jak ktoś taki jak Abraham, powołany z końca świata, puka do furty klasztoru mniszego, a tu ani opat, ani mistrz nowicjatu nie dziwi się, nie martwi odległościami, nieznaną narodowością, nie zaleca mu, żeby jednak wrócił, poszukał czegoś bliżej Ur Chaldejskiego czy Haranu, na pewno są i tam dobre miejsca... - lecz po prostu widzi, że przybysz szuka Boga samego... Mówi na tę okoliczność Reguła o postępowaniu mistrza nowicjatu: „Ma baczyć, czy nowicjusz rzeczywiście Boga szuka, czy jest gorliwy w Bożym Oficjum, w posłuszeństwie i w znoszeniu upokorzeń”. Jeśli tak, przyszedł na swoje miejsce, choćby i z Haranu czy Ur. Z Brazylii, Kanady czy z Polski…

Nie będę mówił dłużej o tych sprawach, bo znowu nie chcę nosić drzewa do lasu, nauk duchowych - do wspólnoty mężów duchowych.

Ale te sprawy dotyczą także Waszych gości, wędrowców, których szlaki nie umykają Bożej opatrzności i miłości.

Gdy w lipcu 1988 trafiłem do Fontgombault po raz pierwszy - przeżyłem coś w rodzaju osobistego snu Abrahama w Betel: Terribilis est locus iste, domus Dei et porta caeli! Zawsze zadziwia mnie historia znalezienia tego miejsca.

Co sprawiło, że znając mnichów Reguły tylko z opowieści, zdecydowałem się jechać na wakacje do kompletnie mi nieznanego klasztoru trapistów koło Cherbourga? Co sprawiło, że znalazłszy tam starą mapę klasztorów we Francji, postanowiłem odwiedzić te, o których coś słyszałem, przeskakując od jednego do drugiego? Co sprawiło, że w trakcie tej autostopowo-kolejowej wędrówki, z niewygodną dużą walizką w ręku i słabą znajomością języka, przechodząc przez kolejne bardzo różne opactwa, cysterskie i benedyktyńskie, uparcie dążyłem do klasztoru w Fontgombault – do którego popychała mnie tylko fascynacja śpiewami chorałowymi na Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny (miałem je na kasecie magnetofonowej kupionej rok wcześniej w księgarni paulistek w Londynie)? Co sprawiło, że po przybyciu do Fontgombault i pierwszym kontakcie z jego życiem, w kościele, domu gości, refektarzu i ogrodzie, doznałem rodzaju szoku, z powodu którego nie mogłem spać pierwszej nocy, lecz pełen chłopięcych emocji czekałem na matutinum i laudesy? Co sprawiło, że w ciągu następnych dni przechodziłem tu całą sekwencję dziwnych uczuć – rozdarty między fascynacją tą wspólnotą i niemożnością zbliżenia się do niej na nucie poufałości? Co sprawiło, że opuszczając to miejsce po kilku dniach, z raną niespełnienia, niemal natychmiast skończyłem na tym swe wakacyjne tournée monastique i po tygodniu szwendania się po Paryżu wróciłem do Warszawy? I w końcu: co sprawiło, że wróciłem tu po sześciu latach, z żoną i po doktoracie – co rozpoczęło serię naszych regularnych wizyt, decyzji życiowych i drogę oblatury dla nas obojga, inną domową atmosferę dla rosnącej liczby naszych dzieci?…

Wydaje mi się, że znam odpowiedź na te pytania, i że jest to jedna odpowiedź – ale jej pewność należy tylko do mnie, nie musi być dzielona przez kogokolwiek innego. „Powiedz mi ty, którego miłuje ma dusza, gdzie wypasasz stado, gdzie odpoczywasz w południe, abym nie musiała krążyć wśród gromad bydląt twoich towarzyszy” (Pnp 1, 7).

I jeszcze wróćmy do patriarchy Abrahama. Powiedział mu Pan: “Uczynię bowiem z ciebie wielki naród”. To wielka obietnica. Na razie jednak Abraham i Sara byli bezdzietni. Gdy potem pojawił się nareszcie Izaak, syn obietnicy, daleka była nadal droga do bycia "wielkim narodem". Wielkie dzieła powstają z małych ziaren - które tak łatwo zlekceważyć i podeptać.

Gdy patrzymy na wyjście Eneasza z Troi i wyjście Abrama z Ur Chaldejskiego, widać co zasadniczo różni ich misje: Abram nie niesie żadnego świętego przedmiotu - jego skarbem jest wiara i nadzieja, skarby duchowe i nadprzyrodzone, przekraczające ludzkie nadzieje i rachuby. Abraham wychodzi ze swego domu nie po to, żeby go przenieść gdzie indziej na ziemi - ale po to, żeby wejść na drogi duchowe.

Abraham jest obrazem i patronem wszystkich tych, których Bóg wyprowadza z gęstwy ludzkiej, spoza ludzkich centrów, stolic, mocarstw - i prowadzi dokąd zechce, dla zrealizowania swoich własnych, Bożych planów.

Contra spem spes. Mała i decydująca o wszystkim nadzieja nadprzyrodzona. Zapala ją łaska Boża, lecz jej płomień w duszy człowieka zachwyca samego Boga:

Co mnie zadziwia to nadzieja, mówi Bóg.

I nie mogę wyjsć z podziwu.

Ta drobna nadzieja taka niepozorna.

Ta wątła dziewczynka nadzieja. […]

Zupełnie sama, porywając innych, przemierzy minione światy.

(Charles Péguy, Przedsionek tajemnicy drugiej cnoty, przeł. Leon Zaręba)

 

Ale do czego prowadzi nadzieja? Wedle mądrej uwagi świętego Tomasza z Akwinu z jego kazań o Pater noster, cnota ta prowadzi do modlitwy. Modlimy się, ponieważ popycha nas do tego nadzieja.

Robi niezwykłe wrażenie ta równocześnie usilna, właściwie ogromnie śmiała i tak grzeczna modlitwa Abrahama, nie we własnej intencji:

Zbliżywszy się do Niego, Abraham rzekł: «Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają? O, nie dopuść do tego, aby zginęli sprawiedliwi z bezbożnymi, aby stało się sprawiedliwemu to samo, co bezbożnemu! O, nie dopuść do tego! Czyż Ten, który jest sędzią nad całą ziemią, mógłby postąpić niesprawiedliwie?»

Abraham stara się tu uratować miasto - Sodomę, przysłowiowe miasto grzechu, sin city, obce mu kulturą i obyczajem - uratować je przed jego złem i wynikającą stąd karą. Jego modlitwa wstawienniczaa ma coś z układnego targu - bo Abraham jest człowiekiem Wschodu, więc także targu, ubijania interesu. Taki jest także w modlitwie - i widać, że sam Bóg to uznaje.

Przypadek tej żarliwej modlitwy za miasto grzechu pokazuje, że nie zawsze takie żarliwe staranie kończy się powodzeniem - i że nie od tego zależy w swej istocie droga Abrahama czy droga powołania do dzieł Bożych. Niemniej, gdyby w jakimś powołaniu na pustyni nie było już żadnej troski o miasto, martwilibyśmy się nie tylko o miasto, lecz i o to powołanie.

 

DOM POWROTU

 

Zbliżając się powoli do końca tej konferencji, chcę jeszcze zatrzymać się przy trzeciej wędrówce - tej, która jest powrotem do domu. Nasze życie jest obliczone na ten powrót - i przynajmniej od pewnego momentu, od pewnego wieku zaczyna się to odczuwać mocniej: że nie mamy mieszkania w tym świecie i że trzeba wracać. “Wracajcie, synowie ludzcy!”

Ale sprawa ta ma również wymiar dramatyczny, który Ewangelia opisuje w przypowieści o synu marnotrawnym. Zwykle - chyba całkiem słusznie - czytamy tę przypowieść, serce Dobrej Nowiny, jako opowieść o osobistym odejściu przez grzech i osobistym powrocie przez nawrócenie, w objęciach miłosiernego Ojca. Równocześnie jednak jest to opowieść o losie ludzkim po prostu: o tym, że przez upadek na początku, grzech pierwszych rodziców, oraz przez inne upadki ludzkie, także osobiste, własne, ląduje się w krainie niepodobieństwa, z dala od ojcowskiego domu - mając w garści już tylko jakąś cząstkę swojego dziedzictwa i mnóstwo pomysłów na jej roztrwonienie. Mieszka się w miastach zbudowanych bez Boga, w układach życia tworzonych "jakby Boga nie było", w nawykach i hierarchiach utworzonych z tym założeniem, z życiem coraz mniej ludzkim, a coraz bardziej bydlęcym. Jest się ofiarą, a może i współtwórcą owej “konspiracji przeciw życiu duchowemu”, która tak często rządzi życiem mas ludzkich.

Jednak pewnego dnia jakiś ostatni grosz z trwonionej części dziedzictwa wywołuje myśl: wrócę się tam skąd przyszedłem, do źródła życia. Uchyla się furtka i rozpoczyna próba powrotu.

Tu Ewangelia przenosi nas niemal od razu w pobliże Domu - gdzie ojciec czeka, a właściwie czekając wybiega na spotkanie powracającego. Wierzymy bowiem, że wszechmoc miłosierna dociera wszędzie natychmiast gdy serce grzesznika mięknie.

Ale droga człowieka do Domu to czasami, jak w puszczonym do tyłu filmie, przejście szlaku odejścia, tylko że teraz w odwrotnym kierunku. U samego końca odwraca się też wydarzenie z samego początku: syn nie chce już, żeby jego część dóbr ojcowskich została mu wydzielona, jako wymienna waluta. Chce natomiast mieć udział w ojcowskim dobru wspólnym, niepodzielnym. Chce mieć udział w całości.

Tymczasem jednak, gdy nawrócenie - z motywów rozmaitych - przychodzi w obcej krainie, w kraju zapomnienia, przy pasieniu świń, jedynym drogowskazem powrotu dla pamięci jest ta zabrana z domu cząstka.

Są to różne cząstki, zależnie od tego co z dobra domowego przylgnęło do serca najbardziej. U jednego jest to porządek. U innego - wolność osobista. U jeszcze innego - żarliwe pragnienie sprawiedliwości społecznej lub miłosierdzie. Albo miłość ojczyzny, albo zmysł świętości, albo odrzucenie kłamstwa i pożądanie prawdy, albo i czystość oraz trzeźwość, albo ochrona środowiska naturalnego... Tysiąc cząstek z całości, z jednego catholica.

Ludzie protestujący przeciw zbydlęceniu mają więc w pamięci różne części chrześcijaństwa - których nieraz nie traktują już jako części, lecz jako całości. Owe części stają się bóstwami. Przypomina to sytuację opisywaną niegdyś przez Chestertona przy pomocy określenia "oszalałe cnoty": gdy sprawiedliwość, czystość, męstwo, tolerancja etc. przestają być uprawiane jako poszczególne cnoty powiązane wzajemnie i podporządkowane nadrzędnemu celowi, nie są już zintegrowane w prawdzie i miłości - stają się właśnie "oszalałymi cnotami", jakby bóstwami walczącymi ze sobą na śmierć i życie, przede wszystkim kosztem rozdzieranej całości organizmu cnót.

Nie dzieje się to w próżni. Wielkie potęgi polityczne potrzebują swoich ideologii, swoich "religii politycznych" na tyle prostych, że porywających tłumy. Gdy działają w środowisku obfitującym w elementy dziedzictwa chrześcijańskiego, dobierają je sobie wedle uznania.

Tak powstaje osobne “chrześcijaństwo dla liberałów” i “chrześcijaństwo dla konserwatystów” - formy rozbieżne i przeciwstawne, wygodne w polaryzacji ideologii i mocarstw, na Zachodzie i Wschodzie świata chrześcijańskiego lub postchrześcijańskiego.

Wersja "chrześcijaństwo dla liberałów" była w pewnym momencie religią panującą Zachodu: uznana za ważne źródło tożsamości europejskiej, Ewangelia miała być jedynie pozbawiona niepotrzebnych - mówiło się: średniowiecznych - elementów "irracjonalnych" i "totalitarnych" (to znaczy: pozbawiona nadprzyrodzonego misterium i widzialnej kościelności). Oczyszczone z nich chrześcijaństwo stawało się personalistycznym fundamentem praw jednostki i ewentualnie także solidarności społecznej. Ale to już dawno za nami. Dzisiaj jest to już perwersyjne odwrócenie znaczeń: prawo do życia to fundamentalne prawo do odbierania życia, wolność to wyłącznie immunitet od obowiązku, miłość to nazwa przeżywanej razem rozkoszy zmysłów.

Ucieczka spod panowania perwersyjnego postchrzescijaństwa liberalizmu kończy się dla wielu gdzieś na wschodzie (w "świętej Rusi"?) odwiedzinami w dziwnym pałacu ze spektaklem odpowiadającym pragnieniu porządku, tradycji i emocji antyliberalnych. Kuszą “wieczory petersburskie” w towarzystwie byłych oficerów KGB. Przypomina mi się w związku z tym jedna ze stron powieści Chestertona Kula i krzyż - gdzie bohaterowi, monarchiściew-kontrrewolucjoniście, przedstawiane jest widzenie uporządkowanego świata chrześcijańskiego, takiego jak z naszych lektur i snów, ze spektakli historycznych: furkoczą sztandary, rycerze galopują na koniach, piękne miasto i jego świątynie... Na ten widok nasz szukający ładu bohater „wciągnął oddech, tak jak dzieci reagują na wszystko, co wyda im się piękne. Nie mógł sobie bowiem wyobrazić niczego, co tak bardzo odzwierciedlałoby jego własne wizje sztuki pontyfikalnej czy rycerskiej”. I tylko dziwi go to, że w tym superporządnym świecie tratuje się przechodnia, który nie zdążył zejść z drogi eleganckiemu szwadronowi. Tajemniczy przewodnik wyjaśnia mu, że w tym wspaniałym rycerskim świecie przywiązuje się znaczenie przede wszystkim do porządku i dyscypliny. Wtedy czar pryska - a nasz bohater uwalnia się spod panowania złudzeń: czym jest dyscyplina bez sprawiedliwości? „Ty nie jesteś katolikiem!” – mówi do swego przewodnika.

Nie można odbudować całego domu przy pomocy tylko jednej z jego cząstek, takiej czy owakiej. Trzymając w dłoni to, co jest cząstką dziedzictwa zabranego z domu, trzeba szukać całości, z której cząstka pochodzi.

Czasami droga między odkryciem cząstki i całości nie jest tak długa. Wzruszająco opisuje to polski poeta romantyczny Adam Mickiewicz we fragmencie dramatu “Dziady”, pisanym na emigracji w latach 30. wieku XIX. Oto w scenie rozmowy polskich patriotów, trzymanych w rosyjskim więzieniu w Wilnie, jeden z młodych ludzi protestuje, gdy inny, w rozpaczy, używa bluźnierczo imion Jezusa i Maryi:

Słuchaj, ty! - tych mnie imion przy kielichach wara.

Dawno nie wiem, gdzie moja podziała się wiara,

Nie mieszam się do wszystkich świętych z litaniji.

Lecz nie dozwolę bluźnić imienia Maryi.

 

Słyszący to stary żołnierz mówi:

Dobrze, że Panu jedno to zostało imię -

Choć szuler zgrany wszystko wyrzuci z kalety,

Nie zgrał się, póki jedną ma sztukę monety.

Znajdzie ją w dzień szczęśliwy, więc z kalety wyjmie,

Więc da w handel na procent, Bóg pobłogosławi,

I większy skarb przed śmiercią, niźli miał, zostawi.

To imię, Panie, nie żart -

 

Niedaleko jest imię od osoby, a imiona Jezusa i Maryi przywołują osoby.

Niemal dokładnie w tym samym czasie, w roku 1827 w innym miejscu Europy, we Francji pewien młody kapłan diecezjalny odkrywał coś w rodzaju ukrytej furtki do Domu. Ksiądz Guéranger, wówczas sekretarz biskupa, dostał zadanie odprawiania Mszy dla sióstr z kaplicy w Le Mans - i zetknął się pierwszy raz z tradycyjnym mszałem rzymskim. Jego życie zmieniło się potężnie, mimo że przecież nie było to nawrócenie z niewiary, lecz konwersja liturgiczna ma wiarę otrzymywaną w formach tradycji:

 

Cytowanie Pisma Świętego w sposób tak poważny i pełny autorytetu, woń starożytności emanująca z tej księgi, jej litery czerwone i czarne – wszystko to doprowadziło mnie do zrozumienia, że w tym mszale odkryłem właśnie ciągle żywe dzieło owej starożytności kościelnej, którą czułem się zafascynowany. Ton mszałów nowoczesnych wydawał mi się odtąd pozbawiony autorytetu i namaszczenia, będąc w sposób odczuwalny zarówno dziełem określonego wieku i kraju, jak utworem osobistym. (…) Szybko doszedłem do tego, że nie chciałem już odprawiać Mszy gdzie indziej niż w kaplicy Sacré Coeur, gdyż nigdzie indziej nie znajdowałem tego drogiego mszału, który przemawiał jak święci Ojcowie, podczas gdy inny mówił jak pierwszy lepszy przechodzień.

Myślę, że mogę tak założyć: iluż to z nas przeszło tą drogą do Domu! Drogą tradycji liturgicznej. Uchwycony szlak prowadzi do całego uniwersum katolickiego, do domu kompletnego - ostatniej przystani po tej stronie życia.

Mam za sobą takie samo lub bardzo podobne doświadczenie, choć przecież nie kapłańskie - nie z mszałem na ołtarzu, lecz z Mszą z tegoż mszału. A Pan Bóg dał łaskę, że to odkrycie, ta konwersja duchowa mogła nabyć stałości i rozwagi tutaj, w Fontgombault: oboje z żoną uczyliśmy się tego nieznanego - starego w tradycji, a nowego dla nas - alfabetu czci i modlitwy, przy ołtarzach kościoła opactwa i z La Messe commentée w ręku. Jak dzieci z elementarzem: a, b, c…

„ten drogi mszał, który przemawiał jak święci Ojcowie, podczas gdy inny mówił jak pierwszy lepszy przechodzień”. Mówię teraz o drodze do domu, miejsca bezpiecznego. W zakończeniu Reguły jest mowa o tym jak wskazany jest kontakt z Ojcami i ich sposobem nauczania prawdy Bożej: „w nauce świętych Ojców [znajdzie się] wszystko, co może doprowadzić człowieka do doskonałości … My natomiast, leniwi, źli i niedbali, musimy rumienić się ze wstydu”.

Gdy byłem w Fontgombault pierwszy raz w 1988 roku, ojciec Henry oddał mnie w niedzielę niejako pod opiekę innemu gościowi, który jechał kąpać się w jeziorze (sądzę, że był to młody pan Hierholtz). Gdy w samochodzie wymienialiśmy opinie o Opactwie, ja rzekłem: "co za święta liturgia!" A mój opiekun powiedział: "przede wszystkim doktryna jest tu zdrowa!" Gdyby był z nami ktoś trzeci, na pewno coś by dorzucił. Na tym polega pełnia domu, że nie jest on stolicą jednego bóstwa, lecz skarbcem ze wszystkim co potrzebne w dostatecznej ilości.

Mówi Sobór Watykański II w Dekrecie o ekumenizmie:

Wśród elementów czy dóbr, dzięki którym razem wziętym sam Kościół się buduje i ożywia, niektóre i to liczne i znamienite mogą istnieć poza widocznym obrębem Kościoła katolickiego, [...] wszystko to, co pochodzi od Chrystusa i do Niego prowadzi, należy słusznie do jedynego Kościoła Chrystusowego. [...] Pełnię bowiem zbawczych środków osiągnąć można jedynie w katolickim Kościele Chrystusowym, który stanowi powszechną pomoc do zbawienia.

Klasztor benedyktyński ma ze swej natury szansę być wyspą głębokiej pamięci Kościoła, jego żywej Tradycji, i niekiedy korzysta z tej szansy, jak tego doświadczałem zawsze tutaj. Opat Antoni powiedział mi kiedyś żartując: „Jesteśmy ludźmi z czasów Merowingów” – lecz prawdą jest to, że odwiedzając opactwo czuję się tak jakbym żył odczuwalnie w Kościele wszystkich wieków, naszego nie wyłączając. Jest to głęboka rzeczywistość całego Kościoła katolickiego, nawet tam gdzie jest on w swej codzienności dotknięty posoborowymi dialektykami. Jednak moje doświadczenie oblata to możliwość doznawania jakby doświadczalnie tego głębokiego oddechu (por. Ps 118, 131), w którym są owe długie wieki wiary.

 

ZAKOŃCZENIE

 

Koniec naszej wędrówki po wędrówkach. We wszystkich myślałem o Was, benedyktynach , jako o “strażnikach miasta”. O tych, którzy z miasta wychodzą - jak Abraham, na wezwanie Boga wbrew wszystkiemu; ale i jak Eneasz, by zanieść gdzie indziej kulturę, w której myślimy o tym, co boskie i ludzkie. I o tych, którzy utrzymują dom bezpieczny, jak oazę wśród pustynnych miast współczesnych nomadów.

Jestem - lub raczej jesteśmy oboje z żoną - nie tylko przyjaciółmi Opactwa, ale i po prostu, jak to się mówi, Waszymi starymi przyjaciółmi. Już nie z odległej i zwariowanej krainy zza żelaznej kurtyny, z "krajów wschodu" gdzieś koło Rosji, lecz ze środka Europy, a z antypodów naszej wspólnej zachodniej cywilizacji, dzisiaj chorej. Przede wszystkim jednak: wszędzie my pod tą samą Regułą bojujemy...

Na moim biurku, między kartkami w książkach, w szufladach i w stosikach przekładanych papierzysk, wciąż trafiam na drobne oznaki wzajemnej pamięci z moją fontgombijską rodziną: karteluszki z korespondencjami, listy okólne relacjonujące dorocznie sprawy klasztoru, nekrologi o zgonach mnichów mi osobiście dobrze znanych lub jakby kompletnie nieznanych, lecz bliskich – a z drugiej strony pozostałości po moich listach donoszących o chorobach, śmierciach i narodzinach. Na półce – sporo starych i nowych broszurek z treściami właściwymi pamięci rodzinnej: z mowami pogrzebowymi o dawnych opatach, aktualne homilie opackie ze znaczniejszych świąt (ostatnio przekazywane mailem zaraz po ich wygłoszeniu, a kiedyś wysyłane skrupulatnie pocztą), rubrycele liturgiczne itp. W podarowanych przez Opata Antoniego starych brewiarzach monastycznych – ślady ołówkowych korekt aktualizujących drugorzędne elementy oficjów do stanu przyjętego w „rodzinie fontgombijskiej” wskutek modyfikacji Piusa XII, Jana XXIII – i opatów działających w granicach ich władzy. U wejścia do domu – przywieziona z Opactwa figura Matki Bożej Dobrej Śmierci, kopia tej, która stoi tam w kościele, otaczana szczególną czcią (a koronowana w 1991 przez biskupa częstochowskiego). Tu i ówdzie rozsiane zdjęcia i obrazki, świadczące m.in. o I Komuniach i Bierzmowaniach naszych dzieci (odbyły się tutaj!). Na co dzień - modlitwa godzin liturgicznych rozdzielona na zastępy przyjaciół, prowadzona według ordo z Fontgombault, z dodaniem świętych polskich. W sumie – setki małych niteczek więzi, jak w tkankach tworzących całość.

Co może taki stary przyjaciel rzec na koniec mowy, którą wygłasza na wezwanie swojego Abba, Ojca Opata? Reguła przewiduje, żeby mnisi czasami posłuchali obcego mnicha - może coś powie budującego, może coś nawet poprawi.

Jednak nie jestem tym obcym mnichem, chociaż przybywam spoza monasterium. Nie jestem też owym najmłodszym z braci, których wedle Reguły trzeba pilnie wysłuchać przed starszymi. Mogę podzielić się tylko podziękowaniami - za Waszą hojną confraternitas. W trzydzieści lat od startu naszego nowicjatu oblatury - nowicjatu, po którym został w klasztorze ryngraf chrzcielny naszego zmarłego pierworodnego, wiszący wewnątrz klauzury na kopii Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W nas także pamięć o tych, którzy już odeszli do Pana: Opat Antoni, ojciec Henry, ojciec Léon Roy, ojciec Chauveau, ojciec de Faideau… Requiem aeternam. A przede wszystkim: Deo gratias.

„Patrz, lektyka Salomona, a wokół niej sześćdziesięciu możnych, pochodzących z możnych Izraela. Wszyscy miecz mają, są biegli w walce” (Pnp 3, 7).

Byłoby dużo mówić o tej hojności, której doświadczyliśmy. O wesołych twarzach hojnych dawców w korytarzyku przy kuchni. O mądrych dłoniach przewodników wspólnej pracy w ogrodzie czy lesie. O nauce podanej w spojrzeniu, geście, nawet w słowie. O roztropnej dobroci wpisanej w przydział pokoi w domu gości i domków przy klasztorze. O rozmowach z Opatem. O obrazie Kościoła - dla nas i dla naszych dzieci. Byłoby długo mówić, za długo.

 

***

 

Bonitatem fecisti cum servo tuo, Domine, secundum verbum tuum.

Bonitatem, et disciplinam, et scientiam doce me, quia mandatis tuis credidi.

 

Paweł Milcarek

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcia pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co więcej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

 

 

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.