Felietony
2018.02.07 17:49

Rozpoznać czas: nie instytucje a znaki

Powraca raz po raz ten spór, czy religia powinna być nauczana w szkołach? I nie jest to spór błahy; na pewno nie powinien być rozstrzygany na polu bieżącej walki politycznej. Jakkolwiek bywa istotnym elementem tej walki – jego rozstrzygnięcie wykracza znacznie poza emocje, które jej towarzyszą. I na tym obszarze, znacznie bardziej zasadniczym niż walka partii prawicowych z partiami lewicowymi, powinien być rozstrzygany.

Gdy lekcje religii, po latach wygnania, powracały z przykościelnych salek do klas szkolnych, odbywało się to w charakterystycznym dla początku lat 90. klimacie usuwania pozostałości komunizmu z życia społecznego i wprowadzania tego, co miało być nośnikiem wartości chrześcijańskich. Towarzyszyły temu procesowi gorące polityczne spory. Z jednej strony środowiska lewicowe zaskarżyły ustawę do RPO, z drugiej strony biskupi, księża, katoliccy politycy i publicyści dowodzili, nie bez racji przecież, że powrót lekcji religii do szkół jest aktem sprawiedliwości wobec katolickiego w większości społeczeństwa, że powinien być czymś normalnym. Dziś, po bez mała 30 latach wiemy, że zmiany zachodzące w pierwszej połowie lat 90 miały w wielu dziedzinach, począwszy od gospodarczej i politycznej, a na kulturowej skończywszy, charakter fasadowy. Czy, z zasadniczo innych powodów, wprowadzenie religii do szkolnych instytucji nie miało też znamiona działania pozornego, w dodatku skazanego na klęskę? Zapewne, źródłem walki o religię w szkołach były dobre intencje, cóż jednak po dobrych intencjach, gdy brakuje realizmu?

Wówczas nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, ale dziś łatwiej dostrzec dramatyczną sytuację społeczeństwa z nazwy katolickiego. Mamy do czynienia z „ochrzczonym pogaństwem”. Pisał w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku ks. dr hab. Józef Ratzinger: „Zwąca się jeszcze mianem chrześcijańskiej Europa od czterystu lat to siedlisko nowego pogaństwa narastającego niepowstrzymanie w sercu Kościoła i grożącego mu drenażem od wewnątrz. Wizerunek Kościoła nowożytności w istotny sposób kształtuje fakt, że w zupełnie nieprzewidywalny sposób stał się on Kościołem pogan i proces ten postępuje. (...) Obecnie pogaństwo osiadło w samym Kościele. Właśnie to jest cechą charakterystyczną Kościoła naszych czasów, podobnie jak i neopogaństwa, że mamy do czynienia z  pogaństwem w Kościele oraz z  Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo.”

Słowa Papieża-seniora mogą wstrząsać. Bardziej jeszcze wstrząsały w połowie XX wieku, gdy Kościół był silny instytucjonalnie. Były one jednak naznaczone profetyzmem. Czytamy dalej u ks. Ratzingera: „Na dłuższą metę Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących. W rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są.”(Neopoganie i Kościół. W: Ostatnie rozmowy, s. 297.)

Wyprowadzenie religii ze szkół z jednej strony zlikwidowałoby jedną barykadę politycznego sporu. Wcale nie najistotniejszą. Lekcje religii w szkole, która jest  w deklaracjach świecka, prowadzone często w nieudolny sposób, bo przez ludzi formowanych w „Kościele, w którego sercu krzewi się pogaństwo”, nie wnoszą do niej ewangelicznego ducha. Kształcenie w seminariach duchownych, nie mówiąc już o kursach dla katechetów, urąga temu, co jest duchowym i intelektualnym bogactwem Kościoła. Ale, z drugiej strony, i to jest istotne, to instytucjonalne ogołocenie, „zintensyfikowało by misjonarską działalność Kościoła.” Niechby prowadziła ona do tworzenia szkół katolickich, do których przychodziliby chrześcijanie świadomi swej tożsamości, po dokonaniu życiowego wyboru życia ewangelią w pogańskim świecie.

Obstawanie przy religii w szkole to działanie, które jest konsekwencją poznawczego zamknięcia na rzeczywistość. Nie ukażemy, poza nielicznymi wyjątkami, atrakcyjności pójścia za Chrystusem, ożywczej mocy wiary, za pomocą zinstytucjonalizowanej katechezy szkolnej. Tym bardziej, że jest ona pod obstrzałem wrogich chrześcijaństwu mediów. Czasem warto cofnąć się w zacisze stopni ołtarza i tam formować dusze, by na nowo zdobyć świat. Świat, który nas nie chce, a my za bardzo się z nim zżyliśmy, by mieć siłę go przemieniać.

Historia Kościoła, historia ludzi wiary, całej naszej cywilizacji, poucza, że nie ma w tym świecie bitew zakończonych i zwycięstw przypieczentowanych – poza Zwycięstwem na Golgocie. Dla chrześcijan wszystkich epok pozostało tylko zwyciężanie, nieustanne doskonalenie się w sztuce żołnierza Kościoła walczącego, który nieraz musi dać się wyniszczyć, by osiągnąć tryumf.

Zajrzyjmy jeszcze do encykliki Piusa XI Divini illud magistri: “Nie mogą też katolicy zgodzić się na taką mieszaną szkołę (gorzej, jeśli jest ona jedyna i dla wszystkich obowiązkowa), w której, jakkolwiek ubocznie, mogą pobierać naukę religii, przecie resztę nauczania otrzymują od nauczycieli niekatolików, razem z uczniami niekatolikami.

Albowiem nie przez to samo, że w szkole się udziela (często bardzo skąpo) nauki religii, staje się ona zgodną z prawami Kościoła i chrześcijańskiej rodziny, i godną, by do niej uczęszczali katolicy uczniowie.”

Świat w którym żyjemy, stał się światem pogańskim. Nie jest jednak pogański w sposób w jaki był nim świat starożytny; ten, w którym przyszło nam żyć, to świat zamieszkiwany „przez pogan, którzy mienią się jeszcze chrześcijanami”. Być może przyjdzie jeszcze czas budowania katolickich instytucji. Teraz jest jednak czas schodzenia do katakumb, pozbawiania się pozornych zdobyczy, instytucjonalnych protez. Gdy mówię o schodzeniu do katakumb, nie myślę o ucieczce od świata; przeciwnie. Myślę o sposobieniu się, przez świadome życie sakramentalne i za pomocą tradycyjnych form ćwiczeń duchowych i praktyk ascetycznych, do bycia znakiem we współczesnym, pogańskim, świecie. Ponieważ dziś człowiek, zwłaszcza w Europie, także w Polsce,  nie chce słuchać już słów o Chrystusie, potrzebne są znaki, które będą owocować tam, gdzie wiara już zanikła. Te znaki to miłość w wymiarze krzyża i jedność, czyli słowo Chrystusa wcielone w życie wspólnoty chrześcijańskiej. Takie znaki były formą ewangelizacji, która powodowała u starożytnych pogan okrzyk zdumienia: popatrzcie, jak oni się miłują. One właśnie były na tyle silne, że pociągały za sobą decyzję: ja, też chcę tak żyć!

Roszczeniowość zaś wobec świeckiej szkoły, by były tam obecne lekcje religii jest w dzisiejszym świecie raczej anty-znakiem. Rzadko też prowadzi do nawrócenia ich uczestników. I nie na lekcjach religii, tylko w małych wspólnotach i rodzinach będą przygotowywani katolicy, którzy odmienią na ewangeliczny sposób oblicze tej ziemi. Także przez budowanie katolickich instytucji: katolickiego państwa i katolickich szkół. Ale na to przyjdzie czas po żmudnej duchowej walce, nie inaczej.

 

Arkadiusz Robaczewski

 

Artykuł został wydrukowany także na łamach Tygodnika Bydgoskiego.

 

Na ten temat pisali u nas:

Michał Jędryka - Czy katecheza powinna wyjść ze szkoły

Kinga Wenklar - Postawić na nogi, albo rozwalić. Rzecz o katechezie

Monika Chomątowska - O katechezie w szkole i poza nią słów kilka


Arkadiusz Robaczewski

(1969), mąż, ojciec czwórki dzieci, publicysta, założyciel i szef Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683