Wydarzenia
2020.10.30 19:35

O księdzu Sławku Grzeli - w pierwszą rocznicę śmierci

Wiosną 2018 roku intensywnie poszukiwałam miejsca, gdzie w pobliżu naszego domu byłaby celebrowana Msza Święta w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Każdy, kto kiedyś próbował tego zadania wie, że nie jest ono łatwe, że bardzo ćwiczy i pokorę, i cierpliwość szukającego. W tych okolicznościach poznałam księdza Sławomira Grzelę. 

Stanął przede mną młody, szczupły, żeby nie powiedzieć chudy blondyn o pochylonej sylwetce i nienaturalnie poważnej fizjonomii. „Tak, jestem księdzem od dwóch lat, wiem że nie wyglądam”. „Proszę się nie martwić, to powinno ulec rychłej zmianie” – odrzekłam, odwzajemniając uścisk szczupłej, nienaturalnie bladej dłoni.

Wkrótce nasze drogi miały skrzyżować się z powodu okoliczności tyleż przykrej, co przeczuwanej przeze mnie jakoś już przy tym pierwszym spotkaniu. Ksiądz Sławek był ciężko chory. Nieszczęśliwie opóźnione rozpoznanie choroby nowotworowej sprawiło że leczenie przyczynowe podjęto ze znacznym opóźnieniem, a kolejne jego etapy, choć heroiczne, nie dawały wielkiej szansy na poprawę rokowania. Ponieważ od lat część swej zawodowej aktywności poświęcam medycynie paliatywnej, zostałam poproszona o pomoc w leczeniu bólu i dolegliwości współistniejących.

Spodziewałam się, że zadanie nie będzie proste.  Kapłan w relacji z ludźmi jest zawsze tym, który występując in persona Christi, bardziej daje niż otrzymuje. Trudno jest mu wejść w rolę chorego i zaakceptować, że oto potrzebuje pomocy i wsparcia, zwłaszcza od istoty tak omylnej i słabej jaką jest drugi człowiek, nawet – a może zwłaszcza – lekarz. Terminalne stadium choroby nowotworowej stawia przed każdym, kto jej doświadcza, dwa problemy: jak oswoić cierpienie, które staje się właśnie najwierniejszym, choć niechcianym towarzyszem, oraz co począć z lękiem przed śmiercią, której perspektywa skraca się nagle, stając się niemal dotykalną. Byłam pełna niepewności, jak z tą trudną konfrontacją poradzi sobie młody ksiądz.

A on – jak większość osób w jego wieku – nie chciał być chorym. Kiedy udało się opanować ból i przejąć nad nim kontrolę – zdawał się zapominać o chorobie i żył, tak jak najgłębiej, najbardziej, najszczerzej chciał. Jego najprawdziwszą tożsamością było kapłaństwo. Wyrywał się zatem, gdy tylko mógł, z opiekuńczych ramion rodziny i jechał do swojej parafii w Mławie, aby tam być celebransem, spowiednikiem, duszpasterzem, opiekunem harcerzy, kierownikiem dusz, katechetą i kim jeszcze kapłan może i powinien być. „Nie chcę być chory, nie kładźcie mnie do łóżka, ten czas przyjdzie, ale jeszcze nie teraz” – powtarzał gorączkowo, a my musieliśmy te pragnienia akceptować, choć widmo czasu, który miał nadejść nie mnie jednej spędzało sen z oczu.

To pragnienie życia intensywnego i nasyconego treścią znać było po nim w czasie naszych spotkań, kiedy niemal ignorując moje medyczne pytania o samopoczucie („z tym zawsze zdążymy, przez telefon lub Messengera!”) pytał z błyskiem w oku o literackie fascynacje, czy najświeższe lektury. „Ja nie mam już czasu czytać książek, muszę wybierać wyłącznie bardzo dobre!” 

Bywał autoironiczny, miał niezwykły dystans do siebie i znakomite, trochę monthy pythonowskie poczucie humoru. Zachował je również w czasie coraz trudniejszych dni, które rychło nadeszły i poprzedziły długi czas ponawianych hospitalizacji związanych z pogarszającą się funkcją przewodu pokarmowego.

Wrócił  znacznie osłabiony, świadomy że czas się skrócił, a choroba będzie odtąd istotnym, codziennym ograniczeniem. Łóżko, od którego tak uciekał, stało się sojusznikiem w odpoczynku. Mimo słabnących sił codziennie sprawował w domu Najświętszą Ofiarę, stając się w tych celebracjach jak jego Pan „Kapłanem, Ołtarzem i Barankiem ofiarnym”… Wtedy jakoś szczególnie dotarło do mnie, z jaką wielkoduszną ufnością powierzał się Bogu, realizując zawołanie ze swego prymicyjnego obrazka: „W ręce Twoje Panie i pod Twój płaszcz Maryjo”.

W czasie któregoś ze spotkań w tym czasie pokazał mi fragment jednego z kazań Josepha Ratzingera wygłoszonego na prymicji trochę młodszego kolegi, w Berchtesgaden w 1954 roku, który brzmiał jak następuje: „Będziesz zarzucał teraz Boże sieci w morze świata. Ludzi, którzy stawiają opór i zamykają się w ułudzie pozornego szczęścia masz wyciągać z powrotem na brzeg wieczności. Będziesz to robił w posępną noc wielu niepowodzeń. Będziesz to robił niestrudzenie i bez szemrania również w gorzkich godzinach dnia, w których wszystko wyda ci się niepotrzebne, a dzieło twego życia zmarnowane.” Poczekał chwilę i, z pozoru niedbale, dorzucił: „Jestem w miejscu, gdy dzieło się kończy i jest zmarnowane. Dlaczego nie mogę nadal w nim być?” Odpowiedziałam po dłuższej chwili: „Niezależnie od tego co się dziś wydaje, jest ksiądz nadal głosicielem słowa i sługą naszej radości”.  Rozjaśnił się.

W ostatnich dniach choroby ksiądz Sławek przeniósł się do małego pokoiku, w którym wśród wielu bliskich sercu książek, obrazów i listów wisiała jego sutanna i ornat skrzypcowy. Leżąc w łóżku wpatrywał się w te najukochańsze atrybuty jego kapłańskiej tożsamości. W godzinie śmierci, w której miałam łaskę go pożegnać, zapytał… czy na pewno zdąży jeszcze nałożyć je na siebie, tak jak pragnie.   

Zdążył. Spotkał się z Ojcem w dniu 30.10.2019 roku. Ksiądz Sławek Grzela, głosiciel nadziei i sługa naszej radości. Requiescat in pace.

Anna Wrzeszcz-Babiuch

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

-----


Anna Wrzeszcz-Babiuch

(1965) - lekarz internista, pracuje  w oddziale chorób wewnętrznych oraz hospicjum domowym w Żurominie, prywatnie żona Piotra i mama 9 letniej Zosi.