Wspomnienia
2025.10.27 11:48

O językach obcych

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

Na sali - szkolnej sali lekcyjnej - siedziało nas ze trzydzieści osób, nie mniej. Gdzieś z nauczycielskiej katedry dochodził głos z taśmy szpulowego magnetofonu, sprawnie obsługiwanego przez niewysoką panią w swetrze i spodniach. Głos wychodzący z trzewi magneto stopniował napięcie: "Ready?" Wielu z nas na sali kurczyło się jak przed wybuchem bomby, pokrywając to nerwowymi śmiechami...

A to były przecież tylko ćwiczenia z angielskiego, gdzieś w 1978 czy coś takiego. Na słono opłacanym, chwalonym, obleganym i renomowanym kursie Lingwisty. Na takie kursy zacząłem z woli rodziców chodzić od bodaj początku podstawówki. Wyzwoliłem się od tej męki wraz z przejściem do liceum - gdzie nota bene jedynym świetnie uczonym językiem obcym - poza łaciną - był rosyjski (który w związku z tym, było kiedyś, znałem co prawda na 3+ u prof. Więcek, ale na отлично lub хорошо wszędzie poza jej lekcjami). Angielski zaś, niestety, rwał się w nieustannych zmianach nauczycielki i zaczynaniu od początku, na płyciznach.

Nie polubiłem angielskiego jako sposobu komunikacji. Był dla mnie udręką i wrogiem - ale jego mocno nieskuteczne lekcje przyjmowałem jak akceptowany dopust Boży. Natomiast nigdy, ani przez chwilkę - jako przyjemność czy odprężającą kąpiel w ciekawym uniwersum.

To się już nigdy nie miało zmienić. Oczywiście - jak każdy mieszkaniec kraju pogodzonego z losem pełnym aspiracji kolonialnych - wstydziłem się okrutnie swojej tępoty czy zahamowania "w angielskim". Ale było nas trochę - takich troszeczkę poduczonych w ingliszu, zawsze gorszych od brylujących "dzieci z placówek" (tzn. dzieci mogących praktykować angielski w zwykłym życiu); a jednak lepszych od tych, którzy nawet proste słowa angielszczyzny kaleczyli nieświadomie i śmiesznie.

Ja nie miałem kłopotu z akcentem. Na dobrą sprawę to akcent angielskiego - nie amerykańskiego - mógłby mnie urzec i w lepszych okolicznościach może poprowadzić swoją melodią do wnętrza mowy wyspiarzy. Gdy w końcu znalazłem się - w pierwszej samotnej wyprawie za granicę, do UK w 1985 roku - wobec sytuacji, że "co dziwne, wszyscy dookoła mówią po angielsku", zaraz co prawda odezwała się wypracowana blokada, ale też natychmiast doznałem zachwytu: jak niesamowicie pięknie brzmiała wymowa spikerów i, zwłaszcza, spikerek BBC, zwłaszcza tych komentujących transmitowane koncerty promenadowe; ale też jak elegancko brzmiały słowa pouczenia w ustach pomocnego ulicznego bobby w słynnym hełmie; jaki wdzięk wyrywał się zza zagrody zębów starszawej kasjerki w sklepie po przeciwnej stronie ulicy... Czułem się jakbym zwiedzał Krainę Pięknych Ludzi - mimo że szybko zorientowałem się, iż zwłaszcza płeć piękna nie jest tu na ogół za piękna, a ich ogół to niezłe dziwaki. Jednak doświadczenie praktykowanego przez miejscowych języka Albionu pozostało dla mnie piękne trochę jak koncerty tajemniczej mowy - po latach katorgi w Lingwiście chwytałem tylko urywki najbardziej wyraźnie wypowiadanych kwestii. Owszem - może tym bardziej - bywały to perły, które błyszczały w mojej wyobraźni. Nadal zresztą odczuwam rozkosz zgoła trzewiową, gdy z szumu wszechobecnej amerykańskiej lingua nijaka wyłoni się sznur słów wypowiedzianych prawdziwie angielskim duktem, choćby i nie do końca oksfordzkim. Mmmmm, idę za tym jak kiedyś na ulicy młodziak za zjawiskową pięknością, uwiedziony wszystkim. Nie, nie, że "I'm thrilled", to po prostu byłoby samogwałtną inwersją, granatem własnych przeżyć. Raczej powiemy: "Perfectly splendid". Cały "erotyzm" tego wdzięku jest wewnątrz, nie trzeba wywlekać.

No ale to zupełnie nieużyteczne podejście do języka. To dopiero studia przymusiły mnie do jakiego takiego używania angielskiego - ale tylko w lekturach, bo uparci badacze-dydaktycy, prowadzący ćwiczenia dawali nam do czytania to i owo z intelektualnego, akademickiego krwiobiegu Zachodu, z książek "stamtąd". Wówczas zresztą po raz pierwszy ktoś chciał ode mnie przeczytania po angielsku czegoś innego niż kretyńskie - co za bluźnierstwo wobec renomowanych podręczników Alexandra - czytanki o porridge'u. Czytałem to w niezbędnym pośpiechu, ucząc się wyłapywania struktur sensu w tekście zawsze obcym, zarośniętym słowami wciąż brakującymi, idiomami nigdy nie wyuczonymi należycie.

Ponad tymi trudami mozolnego "stłuczenia się" z meaningiem zdań i akapitów inglisza zakochałem się w idiomie kulturowym tego języka. Albo w jakimś składniku czy odmianie tego idiomu. Albo w jakimś wyeksportowanym z tego idiomu ingliszowym powiewie pewności i rześkości, powiedzmy: w yardleyu, którego nie tylko zapachowi ponoć przez całe życie pozostał wierny nasz czołowy Europejczyk, zafascynowany Anglią Roman Dmowski. Ja nie wiem. To przez skauting, przez jego ducha, który każe chłopcom i dziewczynom wychowywanym dla Anglii "zawsze śmiać się i gwizdać nawet w najtrudniejszej sytuacji"?

Chesterton. Tolkien. Więc nie "Rule Britannia!" z Victoria and Albert, choć to tak mocne, tak uwodzące jak One Ring to rule them all. Raczej old merry England, piękna angielska maska cywilizacji łacińskiej małych hobbicich wiosek i miasteczek. To mnie wzięło, to wciąż bierze. Ten mit na motywach rzeczywistości.

W eseju o Chestertonie pisał Doboszyński ("ten faszysta"), że nam, Polakom, zawsze bliższy angielski konwertycki katolicyzm Chestera i Newmana - niż uwikłany w za i przeciw jansenizmowi katolicyzm á la Bernanos czy Mauriac. Maybe, peut-être. Ale głębiej idzie Dobraczyński (tak, "ten kolaborant"), gdy w eseju o literaturze angielskiej powiada, że przecież jest wiele angielskości - a w literaturze dwa sztandary i emblemy to z jednej strony świat Galsworthy'ego oraz z drugiej właśnie Chesterton. Nigdy nie pociągał mnie Galsworthy. Za GKC'ego dałbym się kiedyś pokroić.

No dobrze, wracajmy do domu. Rodzice pragnęli, bym "nauczył się angielskiego", ale Tata praktykował i kochał język francuski. Jakimś cudem jego spóźniona przez wojnę edukacja szkolna zaczęła się od powracających w jego wspomnieniach lekcji francuskiego udzielanych w Izbicy Kujawskiej przez "madame Salomońska". Zrozumiałem z Taty opowieści, że był to przypadek trafienia do prowincjonalnej szkółki świetnej nauczycielki wygnanej przez wojnę z jakiegoś znaczniejszego ośrodka. To było zaraz po wojnie.

Tata zbierał sobie książki po francusku - realistycznie dobierając niewielkie i upraszczane wersje klasycznych opowieści, takie, które mógł rzeczywiście poczytywać bez ożywczego stałego kontaktu z francuskim codzienności. Reagował pozytywnie, jak czuły i cierpliwy sejsmograf, na każde drobne poruszenie z mojej strony w kierunku nauki francuskiego. Robiliśmy wiele prób domowych, elementarnych. Ale rzecz ruszyła naprawdę dopiero wtedy gdy po maturze poczułem się wezwanym do "nowego ja" świeżutkim studentem. Wtedy poszedłem prosto do Instytutu Francuskiego i zapisałem się na kurs intensywny, czyli trzy lub cztery spotkania w tygodniu, każde na pewno mocno przekraczające zwykłą godzinę lekcyjną. W grupie kilku osób, trafiając pod skrzydła świetnej dydaktyczki Ewy Wende.

Pani Wende - efektowna, wspaniała nauczycielka, żona słynnego mecenasa, świadoma swej libero-lewicowości, antykomunistka i rotarianka, mówiąca o ks. Popiełuszce per "Jurek", jednym słowem dla mnie niesamowite antypody - orzekła szybko, że jestem trochę insondable i nie wiadomo co we mnie siedzi (co połechtało moje młode ego) - ale też dość szybko zapaliła nade mną lampkę ostrzegawczą dydaktyka smutnego z powodu braku lojalności: zaczynam opuszczać lekcje, wracam jakby "łapiąc ostatni pociąg", potem uciekam z powodu obcości nowego materiału. Miała rację, odezwała się we mnie znowu niechęć do "rozmów z magnetofonem" (które były niezbędne nawet w tych bardzo wygodnych warunkach pracy w małym zespole). Tak więc rzeczywiście skończyłem z francuskim "łapanym jak ostatni pociąg".

Ale okazało się, że ten dobrze zaczęty francuski - szlifowany od korzenia aż do złapania jego tak odmiennej melodii, tak wymagającej wymowy i konwersacyjnego poloru, cudownej i logicznej inwencji - że ten francuski mimo moich zaniedbań zstąpił głębiej do mojego myślenia. Nie przeszkodziły bolesne upokorzenia doznane przy okazji pierwszej próby ogniowej: kilkutygodniowej wędrówki po Francji w 1988 (na dobrą sprawę po Francji mnichów, czyli po Francji milczków... - gdzie wymaga się szybkiej orientacji i niedługich, substancjalnych wymian myśli).

Było coraz piękniej. Czytane z pasją głodnego człowieka lektury Francji Guérangera, Veuillot, Delatte'a, Maritaina i Gilsona, Thibona, lektury bieżącej katolickiej publicystyki, kwartalników elitarnej prawicy antyliberalnej - robiły powoli swoje. Myślę, że potem długo - może do dziś - zaskakiwałem niektórych rozmówców francuskich frazami zupełnie nie z "Libération" czy luzackiego argot, ani ze szkolnego Archipela, puszczającego oko do potrzeb komunikacyjnych międzynarodówki'68. Nie sądzę co prawda, żebym mówił wtedy po francusku jak po polsku Polak z Brazylii wychowany jedynie na polszczyźnie Sienkiewicza. Ale zapewne wchodziły mi lekko w słownictwo takie "Sienkiewiczowskie" perełki, kto tam wie.

Kiedyś Francuzka, z którą zdarzyło się krótko rozmawiać w błogosławionej chwili odblokowania moich skrupułów lingwistycznych, rzekła swoje dla niej bezpretensjonalne, oddychające dumą: "To szkoda, że na ci dzień nie ma Pan okazji rozmawiać w naszym pięknym języku. To chyba duża nieprzyjemność dla Pana?" Oni tak myślą po prostu, a niektórzy nadal tak mówią. Ci właściwie najlepsi. Ci, którzy mają co jeszcze kochać w sobie i wokół siebie, bez nieustannej platitude udawania bezgranicznej miłości wszystkich istot dwunożnych nieopierzonych.

Dla normalnego człowieka z naszej krainy codziennych dźwięków francuski Francuzów, wykonywany w zwykłych okolicznościach ich rozmów przy stole czy u fryzjera - brzmi jak jakieś mizdrzenie się (jak to wykryła i ogłosiła przy pierwszych ćwiczeniach w naszej grupie francuskiego pani Maria Chwalibóg, aktorka scen polskich). Można się nigdy nie przełamać. Nigdy nie przestudiowałem źródła tej specyfiki - ale myślę, że to jest trwały i niezatarty ślad wersalskiego, grandsiècle'owego charakteru francuszczyzny, nomen omen, kolokwialnej - a mówiąc ściśle: konwersacyjnej. Francuzka, która pytała mnie o ból niepraktykowania na co dzień francuszczyzny, należała niewątpliwie do rasy ludzi traktujących używanie języka przynajmniej w połowie nie do komunikacji potrzeb, lecz do łączenia się we wspólnym sposobie bycia (czyli konwersacji właśnie). To, co Anglosasi wnieśli jako śmiesznie interesowny small-talk poprzedzający transakcję - to kultura francuska ma jako słoneczność słów i gestów, rozlaną na całą interakcję, powiedzielibyśmy: nieustanne brylowanie (nie, nie tak pogardliwie - znaczy to: błyszczenie, bo gwiazdy błyszczą). Nie znaczy to tak wiele jak nam się wydaje - nie znaczy nigdy otwarcia duszy. Jest jednak wyzłoconą wspólnymi siłami przestrzenią tête-á-tête: słucham Ciebie i reaguję tak jak mogę.

Skoro tyle tu o językach obcych, wypadałoby przynajmniej tyle samo miejsca poświęcić łacinie, wielkiej przygodzie mojego skądinąd nie-filologicznego życia. Jednak tak nie będzie - o łacinie należy powiedzieć osobno - ma ona coś z praw języka ojczystego, nigdy jej nie traktowałem jako mowy obcych ludów.

Niech więc jako aperitif dla mającej kiedyś nadejść opowieści o lingua latina pozostanie tu tylko anegdota opisująca w skrócie i mój stosunek do tego języka.

Gdy przemieszkiwałem w londyńskiej redakcji "Myśli Polskiej", przychodziła tam raz na jakiś czas nobliwa starsza pani - podobno od wielu lat pomagała tak pismu polskiej emigracji, wyrażając tak rzadki u Anglików po WW2 stosunek szacunku dla godności dalekiego alianta, sromotnie zostawionego Stalinowi, "wujkowi Jo". Dorothy pomagała w prostych pracach kancelaryjnych, nie wymagających znajomości polskiego. Pewnego dnia pracowaliśmy razem. Dorothy przeprosiła młodego człowieka, że nie mówi po polsku. "Znam trochę łacinę - rozgadała się. - Wie Pan, w szkole było do wyboru: łacina lub inny język. Jestem katoliczką, więc oczywiście wybrałam łacinę".

Just so, Madam, just so.

Paweł Milcarek

 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcia pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co więcej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.