Recenzje
2022.02.18 18:14

Nihilizm śródziemnomorski to też nihilizm

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

 

Krzysztof Tyszka-Drozdowski, Żuawi nicości, Warszawa, 2019, ss. 274; Zamknięte raje, Kraków, 2021, ss. 301.

 

Rozglądając się po otaczającym nas świecie liberalnej demokracji, nazbyt często nie można się opędzić od poczucia głębokiego obrzydzenia. Coraz bardziej karczemne awantury pomiędzy demokratycznie wybranymi przedstawicielami społeczeństwa, wyborcy dzielnie sekundujący swoim wybrańcom w mediach społecznościowych, wreszcie tzw. kultura masowa epatująca prymitywizmem, przemocą i pornografią. Trudno się dziwić, że pragniemy namiętnie odnaleźć się w jakiejś piękniejszej, wspanialszej cywilizacji. Tym bardziej, że jest, w pewnym sensie, na wyciągnięcie ręki.

Nie będę ukrywać, że i mnie, podobnie jak Krzysztofa Tyszkę-Drozdowskiego, fascynuje kultura łacińskich krajów śródziemnomorskich. W moim przypadku bardziej Francji i Włoch niż krajów Półwyspu Iberyjskiego. Dlatego z wielkim zainteresowaniem sięgnąłem po zbiór esejów wspomnianego autora pt. Żuawi nicości.

Powiedziałbym, że to książka na swój sposób zdradliwa. Z jednej strony swietnie napisana, potoczystym, jędrnym językiem, z bezdyskusyjną erudycją. Z drugiej jest w niej coś dla mnie fałszywego, jakaś nie zharmonizowana nuta. 

Kiedy się nad tym zastanawiam dochodzę do wniosku, że u Tyszki-Drozdowskiego za dużo jest zachwytu antyczną Grecja przy zupełnym praktycznie milczeniu o Monte Cassino, Cluny czy Citeaux. Nie powinienem się dziwić. Autor sam w pewnym momencie deklaruje się jako niewierzący katolik. Z jednej strony to bardzo piękne i jakoś wzruszające, że człowiek nie obdarzony łaską wiary tak dalece zachwycony jest cywilizacją, którą, przy okazji, wytworzył katolicyzm. Z drugiej strony jest w tym jakaś instrumentalizacja prawdziwej religii, choć nie zamierzam stawiać zarzutu czynienia tego w sposób umyślny. Raczej zachęcam do medytacji nad słowami Benedykta XVI z jednego z jego najbardziej fundamentalnych przemówień, wygloszonego we wrzesniu 2008 roku w paryskim College des Bernardins:

Trzeba przyznać z dużą dozą realizmu, że pragnieniem [mnichów] nie było budowanie nowej kultury ani też przechowywanie kultury przeszłości. Motywacja była o wiele prostsza. Ich celem było poszukiwanie Boga, quaerere Deum. W zamieszaniu tamtych czasów, gdy zdawało się, że nic nie może się ostać, mnisi pragnęli rzeczy najważniejszej: poświęcić się temu, co wartościowe, nieprzemijalne, znalezieniu samego Życia. Poszukiwali Boga. Od spraw drugorzędnych pragnęli przechodzić do rzeczywistości zasadniczej, do jedynej rzeczy naprawdę ważnej i pewnej. 

Nawet wobec braku łaski samo rozważenie wpływu jaki na cywilizację krajów łacińskich miała Reguła św. Benedykta, pozwoliłoby Tyszce-Drozdowskiemu uniknięcia raf fałszywego elitaryzmu czy arystokratyzmu, miejscami niemal nieskrywanej pogardy dla pracy fizycznej, swoistej fascynacji nihilizmem. Cóż z tego, że to nihilizm reakcyjny, śródziemnomorski, rozświetlony słońcem!? Znamienny jest tytuł jednego z esejów: Reakcyjny dandyzm, czyli eleganccy Spartanie. Oczywiście wobec wspomnianego na początku potopu wulgarności, braku poczucia smaku, swoistego glajchszaltungu, wyrafinowanie dandysów w stroju, manierze, stylu obejmującym też swoiste poczucie honoru, może być pociągające. Cała ta elegancja nie powinna jednak przesłonić faktu, że Sparta to owszem Leonidas i jego trzystu walecznych, ale także zbocza Tajgetu z dołami dla niepełnosprawnych noworodków.

Dlatego też nie tylko osobistym preferencjom estetycznym przypisywałbym fakt, że mnie i  Tyszkę-Drozdowskiego interesują trochę inni włoscy malarze. Doceniam tych, których on preferuje: El Greco, Botticellego, Michała Anioła, Tycjana, Tintoretta, ale z pewnym żalem odbieram, że w ogóle nie wspomina o mistrzach trecenta: Buoninsegnie, Giotcie, Simone Martinim, Lorenzettim. 

Podobnie zachwyt nad klasycystyczną architekturą Francji XVII w. kontrastuje z pominięciem romańszczyzny i gotyku. A przecież czy można być, przynajmniej duchowo, francuskim monarchistą bez zachwytu nad Reims z romańskim opactwem św. Remigiusza i gotycką katedrą koronacyjną? A cóż powiedzieć wobec milczenia o, otoczonej dziś obcymi ludami, podparyskiej bazylice św. Dionizego, gdzie odprowadzano francuskich królów na wieczny spoczynek? W tej sytuacji nic dziwnego, że św. Ludwika Tyszka-Drozdowski wspomina tylko raz, przelotnie, a Ludwika XIV bodaj dwadzieścia.

Ostatni esej ze zbioru Żuawi nicości nosi tytuł Lekcje tauromachii. Można w nim w pewnym sensie widzieć zapowiedź przejścia autora do powieści. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się męska przygoda. To ciekawe - reakcyjny dandys wkracza na tereny wydawałoby się solidnie zajęte w masowej wyobraźni  przez zgoła nie reakcyjnego Hemingwaya. Tyszka-Drozdowski zdaje sobie z tego sprawę. Lekceważy Amerykanina, który miał się tylko przechwalać uczestnictwem w walkach byków, podczas gdy Henry de Montherlant (często wspominany także w innych esejach), kombatant I wojny światowej, wyjechawszy po jej zakończeniu do Hiszpanii, stając rzeczywiście oko w oko z groźnym zwierzęciem, chciał nadal pielęgnować zrodzone w okopach cnoty żołnierskie. Cóż, raczej zgadzam się z poglądem, że dzieło twórcy w miarę możliwości powinno być oceniane niezależnie od szlachetności jego życia. Ale czy w przypadku cywilizacji, której chwałę chce głosić Tyszka- Drozdowski, jest to możliwe? Czy samobójstwo czyni życie i dzieło  szlachetniejszym? Można by przypuszczać, że Tyszka-Drozdowski jest skłonny tak sądzić. No przynajmniej wtedy, jeśli samobójca, jak Montherlant wychwalał w swoich dziełach ideały antyczne, najlepiej na wzór Petroniusza, arbitra elegancji. 

Mimo wszystko Montherlant to osobliwy heros dla, nawet niewierzącego, katolika. Przez całe życie aktywny homoseksualista, choć słuszniej byłoby powiedzieć pederasta, uwodzący młodych chłopców. Nie tylko samobójca, ale człowiek, który swoje skremowane prochy polecił rozsypać częściowo na Forum Romanum, a częściowo wrzucić do Tybru. Nieprawdziwy żuaw bardzo prawdziwej nicości. Wieńczy ten nihilizm postać jednego z wykonawców tej ostatniej woli, Gabriela Matzneffa. Głośnego po 1968 roku promotora i praktyka współżycia seksualnego z młodymi nastolatkami płci obojga, którego dopiero niedawno opublikowane wspomnienia jednej z jego małoletnich nałożnic postawiły pod pręgierzem.

Tyszka-Drozdowski rzeczywiście przeszedł od eseju o korridzie do powieści, niedawno wydanej pt. Zamknięte raje. Książka dość hemnigwayowska w stylu, choć pewnie intencją autora było szukać inspiracji w Raspailu, może nawet w Conradzie. 

Bohaterowie powieści to mężczyźni rozpaczliwie poszukujący sensu życia. Można podejrzewać, że dla niektórych z nich ten sens, to jedynie zdobycie takiego zabezpieczenia materialnego, żeby już od nikogo nie być zależnym i móc prowadzić dolce far niente według własnych pragnień. Żeby to osiągnąć, są gotowi dużo zaryzykować. Nawet rzucić własne życie na szalę i ruszyć na niebezpieczną wyprawę do tropikalnej dżungli w Południowej Ameryce. Jednak ta wyprawa może dla nich być szansą zdobycia fortuny tylko dlatego, że los pozwolił im urodzić się w zamożnych, mieszczańskich rodzinach, mających odpowiednie kontakty.  Autor chyba nie zauważa, że ktoś mniej fortunnie urodzony, ale o podobnych predyspozycjach psychicznych szukałby być może swojej szansy w gangsterce. 

Postacie młodych kobiet są ledwo zarysowane, bez wyraźnego zaznaczenia indywidualnego charakteru. Ale to chyba nie dlatego, powieściowi bohaterowie nie potrafią się zdobyć na podjęcie ryzyka wspólnego życia dopóki śmierć nie rozłączy. Oczywiście można powiedzieć, że Tyszka-Drozdowski jedynie pokazuje tu życie młodego pokolenia, tak jak ono rzeczywiście wygląda. W zupełności się z tym zgodzę, jednak czy tylko dla skonstatowania tego faktu napisał swoją powieść?

Jest w Zamkniętych rajach pustka egzystencji, zmęczenie życiem, brak nadziei. Nie daje jej społeczeństwo, nie daje rodzina, nie daje Kościół, też tylko pobieżnie naszkicowany. Zapewne niewierzacy katolik nie jest w stanie dostrzec w nim łaski, ale w tej powieści, w pewnym przeciwieństwie do zbioru esejów wydaje się nie dostrzegać w nim także sensu i oparcia dla rozumu. 

Lektura Żuawów nicości pomimo wyżej wspomnianych mankamentów pozwalała oczekiwać, że Tyszka-Drozdowski może w swej dalszej twórczości zdoła owe niedoskonałości przezwyciężyć i jeszcze nie raz zaproponować nam pasjonującą lekturę. Zamknięte raje trochę te oczekiwania ograniczają. Przede wszystkim dlatego, że odnajdujemy w nich pogłębienie nihilizmu. Ponadto, w przeciwieństwie do zbioru esejów, trafiają się tu też pewne niedostatki formalne, fraza autora staje się przesadnie wyszukana. Kiedy czytamy, że jeden z bohaterów zatrzymał się przed kościołem, aby popatrzeć na spiętrzona pianę fasady, którą namłócił barok, trudno dostrzec w tym zdaniu sprawność stylistyczną. Nie ma takich miejsc dużo, ale kilka jest. Wg mnie jest to o te kilka za dużo.

Mimo wszystko ufam, że to tylko chwilowe potknięcie na drodze rozwoju interesującego autora i na pewno z zaciekawieniem będę oczekiwał jego kolejnej publikacji.

Piotr Chrzanowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Piotr Chrzanowski

(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.