Komentarze
2025.07.18 11:22

Nasi chłopcy

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 

Kto podróżował trochę po Francji wie, że w każdym najmniejszym miasteczku czy wsi znajduje się pomnik pamięci tamtejszych mężczyzn poległych na frontach Wielkiej Wojny. “Pour les Enfants de …. morts pour la France”. Dzieciom…. poległym za Francję (w miejscu kropek pojawiała się nazwa miejscowości). W słowie “każdy” nie ma przesady, bo widziałem takie upamiętnienia nawet w miasteczkach na Gwadelupie, wyspie na Karaibach do dziś będącej departamentem zamorskim Francji. Jednak jest też w tym słowie pewne nieścisłość. W rejonach graniczących z Niemcami, w Alzacji czy wschodniej Lotaryngii na tych pomnikach napis jest trochę inny. A nos morts – naszym poległym.

Trzeba tu krótko naświetlić historię tych terenów w półwieczu poprzedzającym I wojnę światową. Francja utraciła je w wyniku wojny z Prusami w 1871 roku. Mieszkańcy tych terenów otrzymali opcję wyboru obywatelstwa francuskiego i przeniesienia się na tereny nie podlegające aneksji. Ocenia się, że z 1,6 miliona mieszkańców utraconych prowincji opcję wybrało maksymalnie do 8 procent. Nic dziwnego – nie tak łatwo porzucić całe swoje dotychczasowe życie. Wielu z tych którzy pozostali na miejscu nadal czuło się Francuzami, ale byli poddanymi Kajzera. Musieli służyć w armii zjednoczonych Niemiec. W okresie I wojny takich Alzatczyków i Lotaryńczyków było około 380 tysięcy. Niemcy przezornie, obawiając się dezercji, co do zasady wysyłali ich na front rosyjski. Ci którzy zginęli nie polegli za Francję, ale w swoich miasteczkach i wsiach zostali upamiętnieni. Byli przecież dla tamtejszych społeczności ich chłopcami To całkiem zrozumiałe.

Los Alzatczyków i Lotaryńczyków w czasie Wielkiej Wojny jest w oczywisty sposób podobny do losów mieszkańców Pomorza Gdańskiego w latach kolejnej wojny światowej. W osławionej wystawie w gdańskim muzeum, która od paru dni wzbudza powszechne oburzenie nie tyle jednak irytuje mnie jej główny tytuł, „Nasi chłopcy”, ile to co jest zawarte w jej podtytule: „Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”.

Zanim jednak wyjaśnię dlaczego, ponownie pożytecznym będzie nakreślić kilka słów historycznego tła. Od dość dawna bowiem jestem przekonany, że historia lokalna polskich kresów zachodnich jest bardzo słabo znana.

Niemcy po Traktacie Wersalskim nigdy nie pogodziły się z utratą ziem na rzecz odrodzonej Polski, a już Pomorza Gdańskiego, oddzielającego Prusy Wschodnie od głównej części Niemiec w szczególności. Dlatego po jego zajęciu we wrześniu 1939 roku podjęli intensywną akcję robienia Ordnungu. Zaczęto od wymordowania społecznych elit. Księży, nauczycieli, samorządowców, policjantów, leśników, pracowników sądów, ludzi aktywnie działających na rzecz polskości przed 1920 rokiem. Z główniejszych miejsc kaźni wspomnijmy jedynie podwejherowską Piaśnicę, podtoruńską Barbarkę czy Dolinę Śmierci w bydgoskim Fordonie. Nie starczyłoby miejsca w tym tekście, żeby wymienić wszystkie. Obejmująca Pomorze Gdańskie diecezja chełmińska utraciła w czasie wojny połowę swojego duchowieństwa. Niektórzy mieli trochę więcej szczęścia i zostali wysiedleni do Generalnego Gubernatorstwa.

Oczywiście większość mieszkańców pozostała w swoich miejscach zamieszkania. Tych los był dwojaki. Przede wszystkim byli miejscowi Niemcy, ci którzy po przyłączeniu regionu do Polski nie wybrali opcji i nie przenieśli się do Niemiec pozostając na miejscu. Praktycznie bez wyjątku powitali oni wkraczający Wehrmacht z radością. I, oczywiście ci, którzy byli w wieku poborowym, z dumą poszli w nim służyć. Tymczasem los pozostałej na miejscu po mordach i wysiedleniach reszty Polaków był niepewny. Kiedy jednak Niemcy zaczęli ponosić olbrzymie straty na frontach wojny, a jej machina nieustannie domagała się kontyngentów świeżego mięsa, miejscowe władze hitlerowskie kierowane przez gauleitera Alberta Forstera, doszło do wniosku, że da się ją zaspokoić pospiesznie „zniemczonymi” Polakami. Stworzono więc tzw. III i IV grupę volkslisty, na które zapisy zdecydowanie nie były dobrowolne. Z opowieści rodzinnych wiem, że często dokonywały się one zaocznie. By się mu nie poddać należało się pójść wypisać. A to w najlepszym razie oznaczało deportację w pół godziny. Z ciepłego fotela dziś łatwo oceniać decyzję tych Pomorzan, którzy czując się Polakami, kładli po sobie uszy i chcąc żeby przynajmniej ich rodziny, przetrwały, czekali co los przyniesie. A przynosił także powołanie dla ojców i synów do Wehrmachtu. Bo nie do SS. To było zarezerwowane dla Niemców z I grupy volkslisty.  

Ci którzy trafili na front wschodni zdecydowanie nie mieli szczęścia, choć byli i tacy, którym udało się stamtąd wrócić. Niemcy tym razem okazali się jednak mniej czujni i wielu wysłali na front do Włoch czy do Francji. A tam można już było zaryzykować dezercję. Anders mówił, ze uzupełnienia ponoszonych strat w stanach osobowych ma przed sobą, po drugiej stronie frontu. I wielu dezerterowało, choć często powodowało to, że rodziny na długie miesiące pozostawały w niepewności co do losu bliskich. Bo przecież w rejestrach Wehrmachtu trzeba było figurować jako zaginiony, a nie dezerter. Korespondencja nie wchodziła w grę, bo mogło to zagrozić bezpieczeństwu bliskich.

Na marginesie warto wspomnieć, że to właśnie spośród tych ludzi wywodziła się większość żołnierzy polskiego wojska na zachodzie, która po wojnie mimo wszystko wróciła do kraju.

Mam nadzieję, że te wszystkie powyższe wyjaśnienia tłumaczą dlaczego wbrew oburzeniu wyrażanemu także przez bliskich mi ideowo publicystów uważam, że całe zło wystawy tkwi w podtytule. Nie różnicuje on bowiem między dwoma głównymi grupami mieszkańców Pomorza Gdańskiego: Niemcami i Polakami, a co za tym idzie nie różnicuje także sposobu w jaki zostali do Wehrmachtu, armii III Rzeszy, wcieleni. Ci pierwsi de facto ochotniczo, dobrowolnie identyfikując się z narodem niemieckim, ci drudzy pod przymusem. Ponadto pomija tych którzy zostali, bardzo często przez niemieckich sąsiadów z Pomorza, pomordowani lub deportowani.

Jestem zatem w stanie wyobrazić sobie wystawę „Nasi chłopcy. Polacy z Pomorza Gdańskiego przymusowo wcieleni do armii III Rzeszy”. Tak, dla miejscowych Polaków: Kaszubów, Borowiaków, Kociewiaków ich synowie i bracia siłą wcieleni do Wehrmachtu byli „naszymi chłopcami”. I w gruncie rzeczy tym skandalicznym podtytułem to właśnie miejscowym Polakom zrobiono największą krzywdę.

Piotr Chrzanowski

 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcia pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co więcej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ. 


Piotr Chrzanowski

(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.