Felietony
2015.01.09 14:58

Kolejne kostki domina

Już od dłuższego czasu obserwuję to, co dzieje się we współczesnej szkole i na uniwersytetach, i muszę ze smutkiem stwierdzić, iż tendencje, które dane mi było zauważyć dobrych kilka lat temu, wciąż mają się dobrze, a nawet się potęgują. Jakie to tendencje? Po pierwsze infantylizacja nauczania, skutkująca coraz bardziej przerażającą infantylizacją kolejnych pokoleń. Po drugie fakt, że szkoły zamiast przekazywać wiedzę, często stają się tubami propagandowymi takich bądź innych idei. Ma to miejsce przede wszystkim dlatego, że nauczyciele z niezrozumiałych dla mnie przyczyn dzielą się z uczniami swoją „wiedzą” na tematy, o których nie mają bladego pojęcia, (trochę wspominałam już o tym w innym felietonie[1]) i które w sensie ścisłym czasami w ogóle nie przynależą ich przedmiotom. Ta sytuacja ma również miejsce na uczelniach. Po trzecie, co być może powinno się znaleźć na pierwszym miejscu, w nauczaniu przedmiotów humanistycznych, a zwłaszcza filozofii pomija się milczeniem, bądź też traktuje bardzo pobieżnie, dorobek filozofów starożytnych i chrześcijańskich, co prowadzi do bardzo poważnej „choroby” naszych czasów, której istotę rozwinę szerzej w dalszej części artykułu.

Co mam na myśli, pisząc o infantylizacji nauczania? Przede wszystkim fakt, że szkoła zamiast być miejscem wszechstronnego rozwoju młodego człowieka (uwzględniając jej świecki charakter, przynajmniej intelektualnego, emocjonalnego i psychicznego, bo piszę o szkole publicznej do jakiej chodziłam), staje się „przygotowalnią” do zdania egzaminów państwowych. Może w chwili obecnej wygląda to inaczej, ale ja doświadczyłam, że nauczyciel często nie ma czasu pogłębiać tematów, ponieważ inaczej „nie zdąży z materiałem”. A lekcje języka polskiego zamiast rozwijać myślenie twórcze i uczyć analizy tekstu oraz wrażliwości, zamieniają się w naukę „wpasowywania w klucz”. Niekiedy przyjmuje to wręcz formy karykaturalne. Skutkiem tego, każdego roku szkoły opuszczają ludzie, których wiedza na temat dziedzictwa kulturowego, nie wspominając o dojrzałości, pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Znikła relacja mistrz-uczeń, chęć poszerzania wiedzy, drążenia tematu. Bo po co? Skoro i tak najważniejsze jest zdać egzamin i „wpasować się w klucz”. Mam świadomość, że nie dotyczy to wszystkich szkół, nauczycieli i uczniów, zwłaszcza że część tych ostatnich samodzielnie pogłębia wiedzę, chociażby przygotowując się do olimpiad i konkursów lub po prostu angażując się hobbystycznie w jakąś dziedzinę wiedzy. Trafiają się też nauczyciele, którzy np. organizują dodatkowe zajęcia dla uczniów. To, co staram się przedstawić to raczej ogólny obraz, czy używając języka bardziej ekonomicznego – makroperspektywa. Sytuacja na uniwersytetach nie różni się diametralnie od szkolnej. Statystyczny student po prostu chce zaliczyć rok. Często wystarcza do tego znajomość notatek z wykładów. Po co zatem studiować, ślęczeć godzinami w bibliotece etc.? Częściowo jest to wina wykładowców akademickich, którzy nie umieją zmotywować studentów do poszerzania wiedzy. Mogliby nie podawać studentom wszystkiego „na tacy” i zadać materiał do samodzielnego studiowania. Z drugiej jednak strony, można szukać usprawiedliwienia dla profesorów, którzy mają do czynienia ze studentami, nie znającymi pojęć, dawniej rozumianych przez licealistów. Poza tym, jak poprosić o analizę źródłowych tekstów – a tym powinno być studiowanie! – kogoś, kto przez całe swoje życie bazował na „brykach” i po 5 minutach czytania Arystotelesa, nie będzie wiedział, gdzie jest początek zdania, a gdzie  jego koniec. Brak zdolności do abstrakcyjnego myślenia wynika głównie z zaniedbań szkolnych, a profesor ma do wyboru – zadać trudny materiał i postawić oceny niedostateczne 70% roku, albo spać na uczelni z powodu kolejki w czasie konsultacji lub też wytłumaczyć się zastaną sytuacją i maksymalnie „zinfantylizować” wykład. Często wybiera tę ostatnią możliwość. W tym miejscu muszę podziękować mojemu gimnazjum, w którym nie bano się dawać uczniom do czytania i analizy fragmentów Sokratesa, Platona, Augustyna, czy Kierkegaarda. Jak widać można… Wprawdzie realizowano taki program w ramach lekcji fakultatywnych, ale jednak…

Drugi problem to ideologizacja nauczania. Jest to zagadnienie tyleż trudne, co mogące budzić zdziwienie. Idea świeckiej szkoły miała zapewnić tej instytucji „neutralność światopoglądową”. Niestety jednak Chesterton miał rację, gdy pisał: „Ludzie, którzy zaczynają walkę z Kościołem w imię idei wolności i humanitaryzmu kończą, depcząc wszelką wolność i humanitaryzm, jeśli tylko pozwala im to na walkę z Kościołem.” Dzisiaj zdarza się, że zarówno nauczyciele jak i wykładowcy akademiccy, wykorzystują swoje spotkania z młodzieżą do podejmowania prób ich ideologicznego kształtowania i często chodzi tu o ideologie anty-kościelne. W przeważającej większości przypadków mamy jednak do czynienia nie z osobami, które czynią to w imię jakiegoś poczucia „misji”, czy też świadomie, ale raczej z ludźmi, którzy choć przykro używać tego określenia, zasługują na miano „pożytecznych idiotów”. Jeśli na sali wykładowej bądź w klasie siedzi uczeń, który orientuje się w tym, czego naprawdę naucza Kościół i słyszy rozmaite wywody swoich pedagogów, niejednokrotnie nie czuje się ani obrażony, ani nie budzą się w nim wątpliwości, co do jego wiary. Czuje tylko żal i smutek, że osoba, która wypowiada się z przekonaniem, iż „oświeca” umysły prostych dzieciaków, wychowanych w zabobonie, tudzież imponuje im swoją „nowoczesnością”, w rzeczywistości ośmiesza się, powtarzając komunały przeczytane w takiej czy innej prasie albo tendencyjnej książce. Taki pedagog tylko traci na wiarygodności w oczach młodzieży. Niestety jednak tylko tej młodzieży, która wie, że głosząc tezy o tym, iż „Kościół ubóstwia cierpienie i dlatego w średniowieczu kwitła czarna śmierć” albo że „inkwizycja mordowała wszystkich wokół”, tudzież „księża to funkcjonariusze obcego państwa”, bądź „chrześcijaństwo ze swoją ideą miłosierdzia, nie pozwoli na zbudowanie silnego państwa”, a „oświecenie pozwoliło na edukację dzieci chłopskich” etc., etc., nauczyciel wykazuje się swoją elementarną niewiedzą. W tym miejscu, chciałabym zwrócić się z prośbą do tych nauczycieli i wykładowców akademickich (którzy pewnie i tak nie przeczytają tego tekstu, ale trudno), żeby zajmowali się swoim fachem i swoimi przedmiotami, zostawiając historię Kościoła i teologię ludziom, którzy posiadają wiedzę i kompetencje do nauczania tych przedmiotów. Nie jest dobrze, gdy geograf próbuje uczyć historii, a polonista chemii. Naprawdę, w szkolnych ławkach i na salach uniwersyteckich siedzą też ludzie, którzy wiedzą troszkę więcej na temat katolicyzmu (bo chociażby zaznajomili się z Katechizmem Kościoła Katolickiego), niż Wy przeczytaliście w codziennej gazecie i możecie się po prostu skompromitować. To, że Wasze opowieści nie zawsze spotykają się z reakcją tych uczniów/studentów, ma różne przyczyny, ale uwierzcie, że skutecznie kompromitujecie swoje opcje ideologiczne. Jeśli popieracie szkołę neutralną światopoglądowo, sami bądźcie neutralni. Ateizm lub anty-katolicyzm też są światopoglądem.

Trzeci problem współczesności to zapomnienie o dorobku starożytnych oraz  Europy chrześcijańskiej. Zapomnienie to jest bardziej widoczne na uniwersytetach niż w szkołach i przejawia się tym, że z góry zakłada się pewne paradygmaty nowożytne jako wyjściowe, nie pozwalając na dyskusję z nimi, nawet jeśli dyskusja ta jest po prostu przyjmowaniem stanowiska Arystotelesa w tej czy innej kwestii. Prowadzi to jednakże do bardzo poważnych konsekwencji. Jeśli bowiem, jak się dzisiaj powszechnie przyjmuje, nie ma prawd absolutnych i takich też wartości, to w pewnym sensie podkopuje się sens istnienia nauki jako takiej. Skoro bowiem nie jesteśmy w stanie poznać prawdy, po co w ogóle badania naukowe, które przez cały czas prowadzono właśnie w tym celu, aby odkryć prawdę? Gdy wszystko staje się relatywne, sama dyskusja akademicka przestaje mieć sens. Debata i dialog są potrzebne jedynie wówczas, gdy przynajmniej zakładamy, że pozwolą nam one dojść do prawdy, nawet jeśli ta znajdowałaby się pośrodku lub w słowach naszego oponenta. W przeciwnym wypadku rozmowa staje się tylko stratą czasu. Nie chodzi mi tu o prawdę w każdym konkretnym zagadnieniu, gdyż jest faktem, iż ludzkie poznanie jest ograniczone i nasz umysł nigdy nie odkryje wszystkiego (swoją drogą jest to teza powszechnie znana w doktrynie katolickiej). Chodzi mi o podstawowe założenie wyjściowe, że prawda jako taka istnieje.

Z jednej strony w opieraniu całego porządku jedynie na umowie społecznej tkwi także inne niebezpieczeństwo – zagrożenie anarchią i brakiem poczucia bezpieczeństwa. Umowa taka może być bowiem przez społeczeństwo zmieniana i to w najróżniejszy sposób, jeżeli nie istnieje żadne prawo ponad tym tworzonym przez ludzi. Z drugiej strony, jeśli wreszcie nie ma absolutnych wartości, a jedynie tworzone społecznie i kulturowo, to wówczas prawo stanowione staje się swoistym monstrum, które zmienić można tylko w drodze zawarcia nowej umowy społecznej. Teza ta całkowicie degraduje jednostkę ludzką, stającą się wówczas jedynie trybikiem w maszynerii społeczeństwa i jest temu społeczeństwu podporządkowana. Ginie rola i waga jednostkowego sumienia i godności osoby. Czy o to walczyli humaniści? Niestety jednak systematycznie neguje się dzisiaj istnienie prawa naturalnego, co skutkuje właśnie gloryfikacją prawa stanowionego. To w tej postawie należy moim zdaniem szukać przyczyn rzucania gromów w prof. Chazana i pieniackiego wręcz powtarzania, że nie wolno odmawiać stosowania prawa stanowionego, powołując się na sumienie. Tendencja ta jest tyle niebezpieczna, co zaskakująca, zwłaszcza po doświadczeniu II wojny światowej i reżimów totalitarnych. Gloryfikacja społeczeństwa może skończyć się tragicznie, podobnie jak absolutyzacja (w świecie, w którym ponoć nie istnieje prawda absolutna) umowy społecznej. Warto przypomnieć, że postępowanie esesmanów było zgodne z prawem stanowionym III Rzeszy. A jednak podczas procesu w Norymberdze potępiono ich, odwołując się właśnie do prawa naturalnego. Jeśli przez wiele wieków walczono o obronę prawa jednostki przed społeczeństwem (i „ciemiężycielami” takimi jak Kościół, ustrój stanowy etc.), to w obecnej sytuacji osoby, które teoretycznie odwołują się do humanistycznych ideałów, podejmują walkę z jednym z nich – z prawem do wolności sumienia (też o tym już pisałam w trochę innym kontekście[2]).

W tym miejscu konieczne zdaje się wspomnienie trafnych słów św. Jana Pawła II[3]: „Autentyczna demokracja możliwa jest tylko w państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej. Wymaga ona spełnienia koniecznych warunków, jakich wymaga promocja zarówno poszczególnych osób, przez wychowanie i formację w duchu prawdziwych ideałów, jak i "podmiotowości" społeczeństwa, przez tworzenie struktur uczestnictwa oraz współodpowiedzialności. Dziś zwykło się twierdzić, że filozofią i postawą odpowiadającą demokratycznym formom polityki są agnostycyzm i sceptyczny relatywizm, ci zaś, którzy żywią przekonanie, że znają prawdę, i zdecydowanie za nią idą, nie są, z demokratycznego punktu widzenia, godni zaufania, nie godzą się bowiem z tym, że o prawdzie decyduje większość, czy też, że prawda się zmienia w zależności od zmiennej równowagi politycznej. W związku z tym należy zauważyć, że w sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm.

Kościół nie zamyka bynajmniej oczu na niebezpieczeństwo fanatyzmu czy fundamentalizmu tych ludzi, którzy w imię ideologii uważającej się za naukową albo religijną czują się uprawnieni do narzucania innym własnej koncepcji prawdy i dobra. Prawda chrześcijańska do tej kategorii nie należy. Nie będąc ideologią, wiara chrześcijańska nie sądzi, by mogła ująć w sztywny schemat tak bardzo różnorodną rzeczywistość społeczno-polityczną i uznaje, że życie ludzkie w historii realizuje się na różne sposoby, które bynajmniej nie są doskonałe. Tak więc metodą Kościoła jest poszanowanie wolności przy niezmiennym uznawaniu transcendentnej godności osoby ludzkiej. Wolność jednak w pełni jest dowartościowana jedynie poprzez przyjęcie prawdy: w świecie bez prawdy wolność traci swoją treść, a człowiek zostaje wystawiony na pastwę namiętności i uwarunkowań jawnych lub ukrytych”.

Rzeczywiście najpierw odrzucono prawdę w imię wolności, obecnie zaczyna się odbierać wolność w imię „prawdy tworzonej społecznie”. Jeśli jednak to właśnie społeczeństwo ma decydować o tym, co jest słuszne, wcześniej czy później skończy się to totalitaryzmem, który trudno będzie porównać z jakimkolwiek reżimem teokratycznym, uchodzącym w mniemaniu relatywistów za szczególnie opresyjny. Teokracja ma bowiem ograniczenie w postaci absolutnych wartości, podczas gdy zdegenerowane społeczeństwo zdolne jest stworzyć prawo nieznające żadnych granic w deptaniu wszelkich wartości. I w tym miejscu jesteśmy już bardzo daleko od ideologów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Chociaż zapoczątkowali oni niebezpieczną tendencję, rzucając ziarno relatywizmu, można się zastanawiać, czy byli w stanie przewidzieć, jak daleko zajdą ich „uczniowie”. A może to tylko naturalne konsekwencje tamtych idei, które wcześniej czy później musiały nastąpić, podobnie jak upadek kolejnych kostek domina?

 

Monika Chomątowska

 

[1] http://christianitas.org/news/sw-pawel-od-rozsadku/

[2] http://christianitas.org/news/chomatowska-jak-daleko-siegna-macki-anty-teistycznego-panstwa/

[3] Jan Paweł II, encyklika Centesimus annus, pkt. 46


Monika Chomątowska

(1989), doktorantka Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, publikuje w Christianitas i Frondzie. Mieszka w Krakowie