Felietony
2017.04.29 20:43

Frljić i nowa formacja

„Tyle w panu demona, co trucizny w zapałce” – podsumował Stach Wokulski łysiejącego bawidamka Starskiego w jednej z kluczowych scen „Lalki”. Wbrew pozorom nie szło o błahostkę – ostatecznie Starski, nomen omen, zrujnował Wokulskiemu życie, a białym fosforem z zapałczanych główek truły się w tym czasie setki nieszczęśliwie zakochanych pokojówek – ale najsłynniejsza w literaturze polskiej „scena kolejowa” stanowi niezłą przestrogę przed przydawaniem zbytniego znaczenia demonom kieszonkowego formatu.

Myślałem o tym, śledząc falę oburzenia, jaka podniosła się po premierze „Klątwy” Olivera Frljicia w warszawskim teatrze. Oburzenie to podzielam w pełni – grepsy, jakimi raczy się publiczność, są równie prostackie, co plugawe – bawi mnie jednak podnoszenie chorwackiego artysty objazdowego na piedestał bluźniercy w sytuacji, gdy jego koncepty zdają się pochodzić z nakreślonej długopisem prostej tabelki.

Tabelki takie rysuje się, ilekroć zachodzi potrzeba zestawienia par w systemie „każdy z każdym”. Znają je magazynierzy, planujący rozgrywki kapitanowie podwórkowych drużyn, od lat też robią karierę tzw. generatory przemówień, polegające na tym, że w okna tabeli wpisuje się pewną liczbę obiegowych fraz, ulubionych przez daną opcję polityczną: ich zestawianie w dowolnym porządku gwarantuje kilka godzin brzmiącego znajomo, lecz całkowicie pozbawionego treści pustosłowia. Nie inaczej, jak podejrzewam, proceduje Frljić: liczba otworów w ciele ludzkim pozostaje ta sama od czasów pramatki Ewy, humorów, czyli płynów ciała, okazało się być trochę więcej niż sądził Hipokrates, ale nadal da się je wyliczyć przy użyciu palców obu rąk. Dwa elementy tabeli mamy już zatem gotowe: jako trzeci można ewentualnie dodać flagę kraju-gospodarza lub dzieło należące do kanonu miejscowej tradycji literackiej, które nada się, by przerobić je na nice.

Jeśliby ograniczyć się do dwóch pierwszych zmiennych, okazałoby się, że widoki Olivera na dalszą karierę są mizerne: proste zestawienie najważniejszych wystawionych przezeń sztuk, od „Bliźniaczek” (2009) po „Balkan macht frei” (2016) – a trzeba nam pamiętać, że reżyseruje on do pięciu przedstawień rocznie! – pokazuje, że z otworów ciała nie wykorzystał on dotąd dramaturgicznie jedynie lewego nozdrza, z płynów ustrojowych zaś osocza. Nie jest to, przyznajmy, zbyt obiecujący materiał na przedstawienie, nawet jeśli sięgnąć by do rekwizytorni po te same co zawsze swastyki i łańcuchy.

Na szczęście jednak dla Frljicia, w ONZ reprezentowane są obecnie aż 193 państwa (i to nie licząc Tajwanu), a każde z nich ma swoją flagę, kilku lubianych lub czczonych bohaterów, zwykle też jakiś ceniony przez tubylców poemat czy powieść. Świat stoi więc przed zdolnym reżyserem, jakby rzec, otworem, a jego triumfalne tournée od Andory po Zimbabwe trwać może aż do zasłużonej emerytury: do nas też jeszcze wróci, zobaczycie, gdy tylko przeniesie na scenę kazirodcze wersje „Kalevali” i „Boskiej Komedii”. Co robić: faszyzm, wszędzie faszyzm.

Dworuję sobie z Frljicia, bo przekonany jestem, że zdrowsze to niż zapowietrzyć się ze zgrozy nad papierowymi prowokacyjkami. Zawodowy rewolucjonista, dysponujący jedną diagnozą-wytrychem, działać będzie jeszcze długo, raniąc i psując innym krew, triumfalny, wzgardliwy i bezkarny – i jako taki nadawałby się z pewnością na bohatera komedii („Jeśli dziś wtorek, to zwalczamy homofobię w Belgii”). Równie przewidywalna, a zatem niewarta uwagi jest skala poparcia dla jego dokonań wpisująca się w „plemienną” logikę dzisiejszych debat w Polsce: nie trzeba sięgać po gazety, by wiedzieć, że poprą Frljicia Róża Thun i Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Na odnotowanie zasługuje moim zdaniem co innego: wsparcie, jakiego doświadczył Frljić ze strony pokolenia 25–30-latków, które niewiele ma wspólnego z wyżej wspomnianymi weterankami wojen na górze. Na deskach „Powszechnego” wystąpiło w najnowszym przedstawieniu kilkadziesiąt osób; blisko trzysta podpisało „List otwarty”, w którym twierdzi się, że „aktorskie kreacje w  »Klątwie«  są empatycznym działaniem w obronie krzywdzonych i wykluczanych, doświadczających drastycznej przemocy, którą polskie społeczeństwo toleruje w imię obrony swoich symboli i uczuć religijnych”. Niepojęte, ale prawdziwe – a całego zjawiska nie da się ograniczyć do chwilowej fascynacji Frljiciem: za miedzą, w Berlinie, wzięty reżyser młodego pokolenia Krzysztof Minkowski wystawia w Gorki Theater „O dwóch takich, co ukradli księżyc", czyli kolaż scen o ostatnim locie prezydenckiego tupolewa, który konkurować może z okrucieństwem „Klątwy”.

Warto zdać sobie sprawę, że w cieniu kojącej opowieści o „pokoleniu JP2” wyrosła formacja, której punktem wyjścia dla refleksji nad Polską jest żrąca drwina wobec wszelkich „symboli i uczuć religijnych”, która, jak wyznawała niedawno na Facebooku p. Kaja Puto, publicystka „Polityki”, „Krytyki Politycznej” i kwartalnika „Ha! Art” dorastała w nastroju „beki z żółtych pasków tvn informujących o śmierci papieża”. To ta formacja, nie Frljić, reżyserować będzie jutrzejsze spektakle, wykładać na uczelniach i wydawać eseje. Nie jestem pewien, czy będzie z nią możliwy dialog – tym bardziej więc warto mieć kontrpropozycję inną niż święte oburzenie.

 

Wojciech Stanisławski

 

Felieton pierwotnie ukazał się w „Tygodniku Bydgoskim” (nr 5/2017) (6).


Wojciech Stanisławski

(1968), dr Wojciech Stanisławski jest historykiem i publicystą, specjalizującym się w historii Związku Sowieckiego i Europy Środkowej. Do niedawna był redaktorem magazynu "Plus Minus", obecnie pracuje w zespole kuratorów Muzeum Historii Polski".