Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Historia która się powtarza. Choć różne są uwarunkowania historyczne i polityczne, pewien schemat pozostaje niezmienny: oto szkoła, instytucja z istoty swojej powołana do przekazywania wiedzy i kształtowania intelektu, staje się terenem sporu o charakterze ideologicznym. Tak było wczoraj, tak jest i dzisiaj. U źródła konfliktu nie leży jednak sam przedmiot sporu – czy to zawirowania wokół wprowadzania przedmiotu Historia i teraźniejszość, czy jak obecnie, Edukacji zdrowotna – lecz głębszy problem: oderwanie edukacji od celu, który ją uzasadnia.
Szkoła w założeniu powinna być przestrzenią rozstrzygnięć dyktowanych przez rozum, a nie targowiskiem politycznym lub ideologicznym. Jeżeli jednak rozum zostaje podporządkowany doraźnym interesom – politycznym, światopoglądowym czy społecznym – wówczas instytucja ta traci swoją naturalną formę i staje się polem bitwy. A każda bitwa, jak pokazuje historia, pociąga za sobą ofiary. W tym przypadku ofiarą nie jest ani jedna, ani druga strona ideologicznego sporu – lecz sama wspólnota. Tam, gdzie wcześniej mogło być zaufanie, rodzi się podejrzliwość; tam, gdzie mogła być życzliwość – nieufność.
Dopóki szkoła będzie poddana logice partyjnej walki, dopóty nie będzie w stanie spełniać swej funkcji, jako narzędzia budowania wspólnego dobra. Bowiem celem szkoły nie jest ani zbawienie dusz, ani ochrona dzieci przed zagrożeniami społecznymi – cele te przynależą innym wspólnotom, przede wszystkim rodzinie i Kościołowi. Szkoła ma zadanie znacznie skromniejsze, a przez to wymagające większej precyzji: ma uzdalniać młodego człowieka do rozumienia rzeczywistości i rozwoju intelektualnego.
Kiedy ten cel zostaje pomylony z innymi – choćby nawet szlachetnymi – wówczas rodzi się chaos. Miecz podnoszony w imię „czystości dusz” uderza w tarczę „ochrony zdrowia psychicznego”, „troska o zbawienie” staje naprzeciw „ochrony szkoły przed szurią”; koniec końców to, co miało być wspólnym wysiłkiem na rzecz wychowania człowieka, staje się kolejnym frontem wojny kulturowej. Tak jakby człowiek był tylko nośnikiem ideologii, a nie osobą, której należy się prawda.
Z perspektywy – nie politycznej, lecz egzystencjalnej – podjęłam decyzję, by moje dzieci nie uczestniczyły w zajęciach edukacji zdrowotnej. Nie kierował mną strach przed treściami czy ich realizacją przez nauczycieli. Sama minister Barbara Nowacka, która walczy o obecność edukacji zdrowotnej w szkołach, najczęściej uzasadnia jej obecność mówiąc o seksualności i potrzebie edukacji w tej dziedzinie. I to budzi spore wątpliwości. Ale nie ze strachu przed takim podejściem wypisuję dzieci z przedmiotu „edukacja zdrowotna” Przeciwnie: robię to z odwagi – nie tyle odwagi sprzeciwu wobec treści, ile odwagi rozpoznania granic. Istnieją bowiem sfery, w których odpowiedzialność przynależy nie państwu, lecz rodzinie. Tam, gdzie rodzice zostają zastąpieni przez system, nie dokonuje się ani wyzwolenie, ani ochrona – lecz alienacja.
Dlatego pytam: dlaczego ten przedmiot budzi aż takie emocje? I zastanawiam się coraz częściej czy właśnie to nie było celem działań ministerstwa i tych, którzy, trudno oprzeć się temu wrażeniu – na siłę ten przedmiot forsują? Czy nie chodziło o zbadanie nastrojów społecznych, swoisty rodzaj referendum stanu wartości i przekonań społeczeństwa, koniec końców kosztem nauczycieli, rodziców i, co najgorsze, dzieci. Wreszcie pogłębienie i tak już zasmucającego codzienność podziału, na prawą i lewą stronę, na „wykształconych” i „ciemnogród” oraz „szurię”. Zresztą, używanie tej nomenklatury wzmacnia antagonizmy, pogłębia podział, niszczy wspólnotę.
Nie chodzi przecież o same treści – przynajmniej nie wyłącznie. Nie chodzi nawet o nazwę. Chodzi o przesunięcie pewnej granicy – granicy między tym, co publiczne, a tym, co osobiste; między tym, co może zostać uregulowane przez ustawę, a tym, co powinno być powierzane z miłością, w ciszy relacji rodzinnej. Dawny przedmiot, Wychowanie do Życia w Rodzinie, opierał się – z różnym skutkiem – na zasadzie wolności rodzicielskiej. Nowy – wprowadzony jako „nieobowiązkowy” (w wielu szkołach pojawił się w planie lekcji jako 3 lub 4 godzina lekcyjna) – odbiera tę wolność, tłumacząc to potrzebą „ratowania” dzieci przed zagrożeniami. A przecież nie sposób ratować wolnej osoby, odbierając jej wolność.
Można by zapytać: skoro cel edukacji zdrowotnej jest tak słuszny – jeśli rzeczywiście chodzi o zdrowie psychiczne, o higienę życia, o bezpieczeństwo dzieci – to dlaczego wywołuje ona tak silny opór? Odpowiedź nie tkwi w programie, lecz w sposobie jego wprowadzenia. Każdy przymus tam, gdzie powinna być relacja i dialog, rodzi niepokój. Niepokój ten nie zawsze jest racjonalnie wyrażony – ale to nie znaczy, że jest nieracjonalny.
Prawdziwa edukacja nie dzieje się pod przymusem. Ona wyrasta z zaufania – a zaufania nie można zadekretować. Można je tylko zdobyć – poprzez pokorę, transparentność i uznanie granic. Państwo, które nie uznaje granicy między tym, co jego, a tym, co należne rodzinie, przekracza nie tylko kompetencje, ale także rzeczywistość osoby.
Dlatego sam pomysł, by „przekonać” rodziców, że edukacja zdrowotna ochroni ich dzieci przed zagrożeniami internetu – jest, przy całej dobrej woli, nieprzemyślany. Nie dlatego, że intencja jest zła, lecz dlatego, że narzędzie jest niewystarczające. Żadne dodatkowe zajęcia nie zastąpią rozmowy w domu.
Nie chodzi o to, że nauczyciele są źli. Przeciwnie – wielu z nich zasługuje na najwyższy szacunek. Ale nawet najbardziej zaangażowany nauczyciel nie jest matką, ani ojcem dziecka. Może być przewodnikiem, ale nie zastąpi tego, kto dał życie i za kształt i kierunek życia odpowiada.
W całym zgiełku, który rozpętał się wokół sposobu wprowadzania edukacji zdrowotnej — w tej gęstej, dusznej atmosferze sporów, podejrzeń i wzajemnych oskarżeń — coraz trudniej dostrzec to, co najważniejsze. Zamiast rozmowy mamy bójkę. Zamiast troski — prężenie ideologicznych muskułów. Politycy z lewa i prawa, hierarchowie Kościoła, publicyści, samozwańczy eksperci — wszyscy rzucili się na tę nową inicjatywę jak na trofeum, które można wykorzystać do własnych celów. W ich cieniu stoją dzieci i rodzice. Bezbronni, zmęczeni. Patrzący z niepokojem na to, co się dzieje. Patrzący, ale bez głosu. Uprzedmiotowieni. Zepchnięci do roli widzów w teatrze absurdu.
A przecież szkoła nie powinna być polem bitwy. Nie od tego jest. Jej nazwa — wywiedziona z greckiego scholé — oznaczała niegdyś czas wolny od pracy, czas namysłu, kontemplacji, rozmowy. Szkoła była przestrzenią, w której człowiek mógł dojrzewać w wolności i w relacji z innymi. Dziś ta wizja została zbrukana. Zamiast scholé — mamy front ideologiczny. Zamiast wspólnoty — okopy.
To nie jest tylko kwestia złego projektu ministerialnego czy nieprzemyślanej kampanii informacyjnej. To jest głębszy problem: brak zaufania. Brak szacunku. Brak dojrzałości społecznej. Szkoła została porwana przez tych, którzy toczą swoją odwieczną wojnę — jakby Polska była areną nieustannego sporu, w którym każda okazja jest dobra, by zadać przeciwnikowi cios. Tyle że tym razem ofiarami nie będą oni. Będą nimi dzieci.
Szkoła ma wychowywać człowieka zdolnego do życia we wspólnocie. Tymczasem coraz bardziej przypomina targowisko i przechowalnie, które kojarzą się dzieciom z przemęczeniem, przeciążeniem i nudą. Każdy dodatkowy przedmiot jest obciążeniem i wiedzą o tym doskonale zarówno uczniowie jak i ich rodzice. Jeżeli uczeń co drugi dzień ma 7 lub 8 godzin lekcyjnych, to spędza „w pracy” tyle czasu ile jego rodzice, z tą jednak różnicą, że my, dorośli, zazwyczaj pracujemy w określonej dziedzinie, dzieci natomiast uczą się różnych dyscyplin i ich umysł musi być gotowy by co 45 minut zmieniać dziedzinę przyswajanych treści. Wystarczy zapytać dzieci jak radzą sobie z przyswajaniem wiedzy po 4 godzinie lekcyjnej lub jak radzą sobie z lekcjami matematyki tuż po intensywnej lekcji wychowania fizycznego.
Wiosną przeszliśmy przez wybory prezydenckie. Znów zaostrzyły one i tak głębokie podziały społeczne. Wcześniejszym sprawdzianem była pandemia i wojna na Ukrainie. Byliśmy świadkami wielu różnic, swoistych ataków paniki, podziałów na „wyedukowanych zdrowotnie” i używających maseczek oraz szczepiących się, oraz, z drugiej strony, na „foliarzy” czy „ignorantów”. Co nam to dało? Gdzie nas to zaprowadziło? Czy bardzo silne i pełne agresji konflikty z okresu pandemii dzisiaj możemy ocenić jako słuszne? A jednak im ulegaliśmy. Tak jak ulegamy podsycaniem konfliktów około wyborczych i tak jak teraz dzielimy się i obrażamy w dyskusji, a właściwie regularnej bitwie o sens edukacji zdrowotnej.
W mojej ocenie znów bierzemy udział w badaniu nastrojów społecznych. Poddajemy się temu badaniu skwapliwie, ale coraz częściej, i to jest nadzieja, wyłania się grupa ludzi którzy nie chcą dłużej uczestniczyć w programowo wytworzonych sporach. I takie głosy, chociaż jeszcze nie przewodnie – wybrzmiewają. Gdy krzyczymy – część z nas np. że „to nie nasza wojna” – to bronimy czego? Właśnie naszej wspólnoty narodowej. Naszego bezpieczeństwa – państwa, miasta, dzielnicy , a przede wszystkim naszych rodzin. Dlatego tak ważne jest byśmy chronili wspólnotę, bo w społeczeństwie skłóconym i podzielonym o wiele łatwiej wprowadzić destabilizację – a w zasadzie silne podziały są prostą drogą do niej. Czy w dobie kryzysu i niepewności potrzebujemy kolejnych punktów zapalnych czy raczej odwrotnie – budowania i jednoczenia, wzajemnego wsparcia i szacunku?
Społeczeństwo potrzebuje szkoły jako przestrzeni pokoju. Potrzebuje jej bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli jej nie zbudujemy, jeśli pozwolimy, by została zawłaszczona — nie miejmy pretensji, że wychowamy pokolenia pełne niepokoju, lęku i samotności. Pokolenia, które nie będą wiedziały, kim są. I którym nikt nie powie, że są po prostu... ważne.
Właśnie dlatego podjęłam decyzję o wypisaniu swoich dzieci z edukacji zdrowotnej. I wiem, że rodziców podobnie myślących jak ja jest w Polsce więcej. Rodziców, dla których ważne jest by szkoła była wolna od polityki, ideologii i nacisku. Szkoły, gdzie rodzic i nauczyciel działają na korzyść dziecka. Dla jego dobra. Ku jego rozwojowi. Tworząc właśnie wspólnotę.
Iga Stolar
Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Iga Stolar (1982), familistka, edukator domowy, teolog, publicysta, społecznik, katecheta, mama pięciorga dzieci, melomanka.