szkice
2023.08.10 18:43

Czy dom może być hubem?

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

Inspiracją do napisania tego teksty były długie dyskusje przy rodzinnym stole z moim Tatą. Dziękuję Ci, Tato!

Proszę wybaczyć, że zamiast wstępu, zacznę od sformułowania paru, dość ogólnych założeń.

Człowiek do swojego rozwoju potrzebuje ładu budowanego na niezależnym od niego, obiektywnym systemie wartości. Bez ładu, jako jednostka, skazany jest na izolujący go od rzeczywistości egocentryzm, a jako społeczeństwo - na rozpad. Ład nie znosi lenistwa, oportunizmu i tchórzostwa; wymaga dyscypliny i pracy, czyli dzielności. Dlatego budowany przez świadome i wolne jednostki ład nie ma nic wspólnego z odgórnie narzucanym reżimem, odbierającym poczucie odpowiedzialności i godności, będących podstawą prawdziwego ładu. Prawdziwy ład zakłada, między innymi, czytelną granicę między profanum a nienaruszalną sferą sacrum, autonomię rodziny, szacunek dla tradycji i starszych, uznanie hierarchii i autorytetu. Dzięki tym wartościom nasza praca, wysiłek, służą zarówno indywidualnemu wzrostowi, jak i rozwojowi całego społeczeństwa. Ich odrzucenie sprawia, że owocem ludzkiego wysiłku jest dobro pozorne i efemeryczne.

Tym, co bezwzględnie wymaga ładu jest dom. Chaos przekształca go w ruinę. Dotyczy to zarówno domu rodzinnego jak i domu, który wysiłkiem pokoleń buduje i utrzymuje wspólnota narodu, czy wspólnota wiary. Jaki jest stan naszego domu? Jaka jest recepta na jego zachowanie? A jeśli jest bardzo zaniedbany, chylący się ku upadkowi – czy warto podjąć trud odbudowy, czy raczej wyburzyć go i zastąpić czymś nowym, czymś bardziej wpasowanym w krajobraz współczesności?

Dzielę się tymi intuicjami w czasie gdy, być może, ważą się losy ruskiego miru. Może także losy (nie tylko nowego) europejskiego ładu. Nie żebym doświadczał jakiejś profetycznej wizji rychłego Armagedonu, Boża, eschatologiczna skala przemijania tego świata nie jest skalą naszego kalendarza. Choć „nie [naszą] rzeczą jest znać czas i chwile”, naszym jest powołanie do wolności i naszą jest odpowiedzialność za to, jaki z tej wolności robimy użytek. Czy droga, którą podążamy, prowadzi do miejsca, gdzie chcielibyśmy widzieć nas samych, nasze dzieci, wnuki? A jeśli nie, jeśli to miejsce, ta perspektywa wyglądają źle, okropnie, czy stać nas jeszcze na samodzielność i odwagę zawrócenia, czy raczej zadowolimy się zaklinaniem rzeczywistości, łudzeniem samych siebie: przecież w tym nowym świecie nie musi być aż tak źle? A może, zamiast wyjść na mięczaka czy oportunistę, wolimy ostentacyjny coming out nawrócenia na „nowe racje”, dający przywilej znalezienia się w awangardzie zwycięzców nad dawnym porządkiem? Sądzę, że są to bardzo ważne pytania. Sytuacja, w jakiej się dziś znaleźliśmy jako polskie społeczeństwo, ma swoją konkretną historię. Historię decyzji, wyborów, działań i zaniechań. Warto więc, by w tych rozważaniach w sposób szczególny uwzględnić ostatnie, dość specyficzne 33 lata naszej najnowszej historii.

Wartości demokratyczne

Wraz ze zbliżającymi się wyborami, w systemie, w którym władzę obejmuje ten, kto uzyska najwięcej mandatów (celowo unikam słowa „demokracja”, wywodzącym się od władzy świadomego swojej odpowiedzialności demosu), politycy coraz silniej manifestują swoje poparcie dla oczekiwań znaczących grup społecznych. Coraz bardziej ostentacyjnie identyfikują się z bliskimi im ideami. W tym połowie ludzkich dusz bardzo skuteczną pomoc stanowią media – nie tylko jako nośnik określonej propagandy, ale także (a może przede wszystkim) jako niezwykle skuteczne narzędzie socjotechniki. W systemie demokracji przedstawicielskiej kluczem do sukcesu wyborczego jest umiejętne kreowanie swoistego imaginarium dążeń i oczekiwań, z którymi mogłaby się utożsamić jak największa część wyborców. Socjotechnika nie troszczy się o niuanse: znaczenia, czy definicje pojęć, którymi operuje. Najważniejsze są symbole i wywoływane przez nie emocje, będące najskuteczniejszym paliwem wyborczym.

Jak już tego nie raz doświadczyliśmy w ciągu 33 lat wolności politycznej, wyborczy sukces określonej opcji w praktyce rzadko oznacza realizację oczekiwań tych, którzy zbyt dosłownie rozumieli hasła wyborcze. Ostatecznie, w demokracji przedstawicielskiej to wybrani przedstawiciele, a nie ich maluczcy wyborcy, dostępują pełnego oglądu rzeczywistości, związanych z nią szans, możliwości i zagrożeń… Jeśli wyborca ma jakieś wątpliwości dotyczące praktyki rządzenia w wykonaniu swojego przedstawiciela, ten zawsze może zapewnić, że w istniejących uwarunkowaniach właśnie ta kwestionowana praktyka gwarantuje najlepszą i najtrwalszą realizację przyjętych przezeń zobowiązań. Jak można się domyślić, ani komfortowi sprawowania władzy, ani samopoczuciu wyborcy nie sprzyja zbytnie zainteresowanie tego ostatniego szczegółami, czy jego przywiązanie do zbyt ambitnych celów. Stąd wielka troska socjotechniki, by przekonać wyborcę do tego co łatwe i przyjemne, do tego, by sprawy trudne pozostawił najlepiej troszczącym się o nie politykom – posiadającym pełną wiedzę, dysponującym odpowiednimi narzędziami, argumentami, sztabami fachowców – dla których zawsze priorytetem pozostanie realizacja danych obietnic.

Byle cukier nie drożał?

Należę do pokolenia, dla którego codziennością były pustką świecące półki sklepowe. Pierwszą informacją od tych, którym udawało się opuścić „raj” PRL-u, by zamieszkać w Rajchu (tak potocznie na Śląsku mówiono o RFN), był zachwyt nad powszechną dostępnością towarów, przekraczającą wyobrażenia nawet tych, których stać było na zakupy w sklepach Pewexu. To prawda, że zapalnikiem buntów społecznych przeciw władzy ludowej PRL najczęściej były planowane bądź wprowadzone podwyżki żywności. Był to jednak jedynie zapalnik, pretekst, dla zamanifestowania znacznie szerszego niezadowolenia wobec reżimu, który nie uznawał godnościowych i wolnościowych aspiracji narodu. Parciana, aż nadto czytelna czerwona propaganda z jednej strony, a z drugiej strony głód godności, prawdy i samostanowienia – jak się okazało, większy od tęsknoty za Rajchem – sprawiały, że zamrażając ceny, wprowadzając reglamentowane odwilże, władza mogła jedynie kupić parę lat spokoju, do następnego buntu niereformowalnego społeczeństwa.

Wiele się zmieniło po 1989 roku. Wkrótce sklepy się zapełniły, ba, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać supermarkety – również i takie, których loga pamiętało się z reklamówek z prezentami od ciotki z Rajchu. Jeśli, w dodatku, mówić, czytać i pisać można już było chyba wszystko, jeśli wybory (od 1991) były wolne – czy nie oznaczało to, że nasze narodowe aspiracje zostały wreszcie zaspokojone?

Może by tak się stało, gdybyśmy się skupili na sobie, na swoim ojczystym domu, oczyszczając go z różnych komunistycznych nawisów, zadość czyniąc sprawiedliwości, naprawiając krzywdy, modernizując gospodarkę, reformując wymiar sprawiedliwości, szkolnictwo, służbę zdrowia, zabezpieczając interes polskiego rolnictwa jako podstawowego żywiciela narodu. Może by tak się stało, gdyby ktoś nie uznał, że za dużo w tym wszystkim szczegółowości, zbyt wiele (oczywiście niezdrowego) zainteresowania, które psuje atmosferę i podważa wypracowany konsensus. Rozwiązaniem stała się ucieczka do przodu: marsz do Europy.

Jak wchodziliśmy do Europy

Po obaleniu rządu Jana Olszewskiego szybko zredefiniowano cele polskiej polityki, stawiając jej nowy, jakże ambitny, cel: wyjście ze swojego, nie dającego się zmodernizować zaścianka i jak najściślejsza integracja ze Zjednoczoną Europą. Zgodnie z nowym paradygmatem należało jak najszybciej pozbyć się tego wszystkiego, co nie mogło się podobać dławiącej nadprodukcją Wspólnocie: własnych cementowni, stoczni, czy cukrowni. Proces przygotowywania akcesyjnego wymagał też rozprawienia się z małymi rodzinnymi gospodarstwami wiejskimi, by nie „pasożytowały” na wspaniałym systemie Wspólnej Polityki Rolnej. Czy pamięta ktoś jeszcze jak szpetną gębę dorabiano protestującym pod koniec lat 90. rolnikom i liderowi tych protestów, Andrzejowi Lepperowi?

Druga połowa lat 90. I początek XXI wieku to czas, w którym rośnie w siłę miejska klasa średnia – odcinająca się od swoich wiejskich i małomiasteczkowych korzeni, od systemu wartości swoich ojców, aspirująca do tego wszystkiego, co europejskie, różnorodne i kosmopolityczne (ponownie używam cudzysłowu, by wskazać na specyficzne dla tej grupy, nie koniecznie słownikowe, znaczenie tych pojęć). Korporacje, kluby, siłownie, imprezki – to typowe wyróżniki najliczniejszej grupy beneficjentów przemian lat 90. Podczas, gdy ci mniej fortunni nadal dzielnie próbują szczęścia w handlu, otwierając tzw. szczęki, czy łóżka polowe wyścielone przeróżnym towarem, albo krążą po kraju z próbkami kolekcji kosmetyków, suplementów diety, czy noży. Szerzącemu się bezrobociu, spowodowanym falą upadku i likwidacji rzekomo nierentownego przemysłu, towarzyszy swoisty boom szkolnictwa wyższego: jak grzyby po deszczu powstają nowe uczelnie (zarówno publiczne jak i prywatne), otwierając swoje podwoje dla każdego absolwenta szkoły średniej, czyli każdego potencjalnego bezrobotnego. Skutki tego „cudownego” skoku wskaźnika skolaryzacji na poziomie wyższym do dziś boleśnie odczuwa polski system szkolnictwa wyższego. Na poziomie średnim znikają szkoły zawodowe – bo i na co one komu potrzebne? Wszak każdemu należy się porządne, ogólne wykształcenie…

W tym samym czasie, społeczności porzuconych przez państwo PGR-ów mają korzystać z „daru liberalizmu gospodarczego” i korzystają. Tyle, że jedynie ci lepiej zorientowani i ustawieni, kupując za bezcen państwową ziemię. Wieś opanowuje bieda potęgowana przez towarzyszące jej patologie społeczne.

Oczywiście, wobec czekających nas nieprzebranych korzyści z członkostwa w dumnym klubie Unii Europejskiej, jeśli ponosimy jakieś straty, to są to dopuszczalne straty. W zasadzie w ogóle o stratach nie należy mówić, a raczej o zbiorowym wysiłku, wyrzeczeniach na rzecz niebotycznego cywilizacyjnego skoku. Toteż nasi negocjatorzy i ustawodawca dwoją się i troją, by zapewnić wymaganą tzw. harmonizację krajowych rozwiązań z systemem unijnym, a Komisja Europejska odhacza jedne po drugich, zaliczone standardy (kamienie milowe?). Niejako awansem, niczym wyłaniające się znad horyzontu słońce (powtarzający się motyw na godłach demoludów), pojawiają się w naszym krajobrazie obszary Natura 2000, już należące do unijnej sieci obszarów chronionych, kontrolowanych przez Komisję Europejską.

W taki oto sposób osiągnięto stan, w którym perspektywa niewyobrażalnej rzeki europejskich funduszy musiała zupełnie przysłonić nawet najbardziej oczywiste wątpliwości wobec samej idei, tempa, czy trybu naszego tzw. wchodzenia do Europy. Pierwszego maja 2004 r. obudziliśmy się w zupełnie nowej rzeczywistości, której piętnastą rocznicę z entuzjazmem witałem na tych łamach (Sukces nieoczywisty | Christianitas. Religia, kultura, społeczeństwo.)1.

„Polskość to nienormalność”, jak pisał Donald Tusk

W zasadzie, wszystko powinno było pójść jak po maśle. Miejska klasa średnia osiąga wszystko, co tylko może zaoferować socjalliberalna Europa, ocalali rolnicy załapują się na dotacje, tworzy się olbrzymi rynek pieniędzy do rozdania (na kursy, szkolenia, projekty, iwenty, etc.), a dla tych, którym to nie wystarcza na oścież otwierają się granice i niemal nieograniczone możliwości emigracji. Czyż nie są to idealne warunki, w których zaściankowe, zacofane plemię błyskawicznie powinno wygasnąć i zostać zastąpione nowoczesną, polską grupą językową wielkiego narodu europejskiego?

Niestety, ku wielkiemu rozczarowaniu elit i ich akolitów, do takiej wymiany nie dochodzi. Cóż, ktoś zapomniał, że nie wszyscy jedynie chlebem żyją, ba, wielu jest takich, których nawet nie zadowoli darmowy kurs marketingu czy operatora koparki, karnet na siłownię, czy „orlik” pod domem. Wielu nadal chce być Polakami, jak by nigdy nic, jakby nie było 1 maja 2004 r.! Choć to bardzo frustrujące, należy się w końcu z tym pogodzić. Wszak w większości wypadków (jak piszący te słowa) to emeryci lub zbliżający się do wieku emerytalnego niereformowalne moherowe berety. Lepiej więc postawić na nowe pokolenia, wyzwalać dzieci i młodzież z opresji kultury patriarchalnej, ukazywać piękno tzw. różnorodności i brzydotę autorytetu, przekonywać do przekraczania granic i osiągania wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. Oto najskuteczniejsza strategia na pokonanie „nienormalności”.

Żyć jak Niemiec

Powszechnie wiadomo (zwłaszcza tym, którzy w ogóle zawracają sobie jeszcze takimi rzeczami głowę), że wychowanie dziecka przez rodziców z roku na rok jest coraz trudniejsze. Wobec wszechobecnego demoralizującego przekazu kultury liberalnej autonomia rodziny poddawana jest coraz cięższym próbom. Kroczymy w kierunku stanu, w którym 30-50 lat wcześniej znaleźli się nasi zachodni sąsiedzi jak i inne społeczeństwa starej Unii Europejskiej. Społeczeństwa, które uwierzyły, że największą ich wartością jest jakość życia, rozumiana jako funkcja bezpieczeństwa socjalnego, minimalnego obciążenia wymaganiami (w tym obowiązkami domowymi i obowiązkami stanu) oraz możliwości tzw. samorealizacji nie uznającej żadnych norm kulturowych. To społeczeństwa, w których tuszowane są obiektywnie istniejące ograniczenia czy różnice w imię równości wszystkich we wszystkim.

Państwo socjalne ze swoim dochodem podstawowym (w takiej czy innej formie obecnym w całej UE) doprowadziło do cześciowego oderwania pracy od jej pierwotnego, zasadniczego sensu: wysiłku niezbędnego do zapewnienia środków do życia. Gdy przeżycie, fizyczna egzystencja, nie wymaga od człowieka pracy, jej celem staje się luksus i ekstrawagancja, czyli rzeczy, bez których zdecydowana większość ludzi obchodziła się przez całe tysiąclecia. Czy życie naszych ojców było przez to uboższe, nudne, mniej wartościowe? Kto bardziej i prawdziwiej żyje: ten, kto w pocie czoła zmaga się ze swoimi słabościami i oporem przyrody by zapewnić swojej rodzinie dach nad głową, wyżywić ją, jak trzeba – bronić, kto z sąsiadami buduje wspólnotę? Czy może ten, kto się samorealizuje w zorganizowanym, nadzorowanym, chronionym i odpowiednio programowanym państwowym czy ponadpaństwowym systemie? Żyć (ponosząc za to życie odpowiedzialność), czy realizować dowolnie wybierane scenariusze, de facto żyć na niby, w kreowanym przez siebie świecie spraw nieważnych i niepoważnych problemów?

Przyglądając się ulicom Berlina, Warszawy, czy Pragi łatwo zauważyć, że życie na niby dla wielu stało się jedyną formą istnienia. Czy lepszą formą? Czy wygody i bezpieczeństwo socjalne są wystarczającą gwarancją szczęścia i poczucia spełnienia? Czy w ogóle możliwe jest szczęście i spełnienie bez autentycznych zmagań z niewymyślonymi przeciwnościami, bez konieczności podejmowania walki o podstawowe wartości? To pytanie retoryczne. Stawiam je jednak wobec tego, co często jest przedstawiane jako szczyt naszych ambicji. Wobec powtarzanych zapewnień o niewielkim już tylko dystansie, dzielącym nas od poziomu życia w Niemczech. Jak zapowiadają, deklarujący swoje przywiązanie do tradycyjnych wartości, niektórzy politycy, dystans ten możemy pokonać w bardzo nieodległej perspektywie czasowej.

Czy powinniśmy zazdrościć „Niemcom”, tym z Berlina, czy też znad Sekwany, Tamizy, czy Wisły (bo i tu wielu ten poziom już dawno osiągnęło), którym obcy, czy wręcz niemiły jest poranny dziecięcy rozgardiasz, którzy nie wyobrażają sobie udanego urlopu bez wypadu do Tajlandii czy w Alpy, a popołudnia bez realizacji swojego programu w klubie fitness? Czy naprawdę mamy się cieszyć z tego, że tak niewiele nam do takich „Niemiec” brakuje? Czy nie powinniśmy raczej skutecznie troszczyć się o to, co jest podstawą życia naprawdę: o wolność powiązaną z odpowiedzialnością za własne decyzje, o sensowną pracę, autonomię rodziny, o sacrum w życiu i związane z nim nasze zbawienie?

Suwerenny hub?

Hub to jedno z wielu obcych słów, które w ostatnich latach robi olbrzymią karierę w mówionej i pisanej przestrzeni języka polskiego. Także za sprawą polityków, dla których dowodem ich skuteczności ma być udział w powoływaniu nowych hubów. Co ciekawe, z licznych dyskusji dotyczących różnych projektów typu „hub” wynika niemal powszechny konsensus w sprawie samej jego idei: hub jako taki może być tylko dobry i pożyteczny. Spory, kłótnie i krytyki dotyczą jedynie spraw wtórnych: autorstwa pomysłu, tego, czy dana inwestycja faktycznie jest lub będzie hubem, czy jej wykonalności.

Hub znaczy węzeł – przeładunkowy, komunikacyjny, towarowy, pasażerski, finansowy. Fakt, węzły były i są istotnymi elementami sieci powiązań gospodarczych. Są więc huby krajowe i huby międzynarodowe. Ambitnym politykom szczególnie zależy na tych drugich. Najwyraźniej, zakładają oni, że tworząc międzynarodowe, czy nawet światowe huby, jeśli nie uczynią rodaków jeszcze bardziej szczęśliwymi, czy dumnymi, to z całą pewnością staną się one namacalnym dowodem politycznej sprawczości służącej rozwojowi i dalszej modernizacji kraju. To, z całą pewnością, słuszne założenie. Tyle tylko, że należy postawić pytanie: czym ten rozwój i modernizacja się okażą z punktu widzenia hermeneutyki ciągłości polskiego domu?

Pytanie jest tym bardziej zasadne, że politycy i publicyści mówią wprost: Polska jest/będzie hubem. Nie chodzi więc tylko o lokalizację takiego czy innego wielkiego węzła międzynarodowego na terenie kraju, chodzi o wizję tego, czym ma być Polska. To sama Polska ma być węzłem służącym różnym międzynarodowym interesom. Oczywiście, ponieważ taki węzeł, hub, będąc bardzo ważny dla wielkich interesów, może potencjalnie stanowić źródło korzyści dla tych, którzy udostępniają swoje terytorium. Zapewne jakieś raty za dzierżawę tego terytorium. A poza tym? Czy Polska będzie miała jakiś wpływ na funkcjonowanie hubów, czy raczej huby i obecne w nich wielkie światowe korporacje zmodernizują swojego gospodarza z jego zasadami życia społecznego, instytucjami publicznymi, znacznie skuteczniej i szybciej, niż miałaby tego dokonać Komisja z innymi unijnymi instytucjami. Że w razie czego, możemy się im postawić, bo to my jesteśmy gospodarzami? Proszę bardzo, możemy. Tyle, że tamci wcale nie muszą się tym przejąć. Mogą po prostu przenieść swoje aktywa gdzie indziej, pozostawiając nas z pustostanami i związanymi z nimi kosztami.

Wiele (i słusznie) mówi się o złu różnych obliczy kolonializmu. Również o kolonializmie wykorzystującym różne mechanizmy znajdujące się w ręku brukselskich elit. Jednak samo deklarowanie sprzeciwu wobec narzucaniu woli silniejszych słabszym nie wystarczy by zachować suwerenność, jeśli nie towarzyszy jej spójny program odbudowy własnego domu. Wydzierżawienie go obcym w imię awansu do pierwszej ligi jest horrendalnym nieporozumieniem.

Andrzej Bobiec

 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

1 A. Bobiec, Sukces nieoczywisty, christianitas.org, 09 maja 2019.


Andrzej Bobiec

(1962) Wdzięczny mąż, ojciec i dziadek; w pracy badacz krajobrazów.