Felietony
2014.07.16 19:55

Wolność wolnego szkolnictwa

Starałem się uzasadnić potrzebę wolnego szkolnictwa katolickiego przeciwko tym spomiędzy nas, którzy mogliby ulegać pokusie poświęcenia go. Sądzę, że powinienem dorzucić, że skoro wolność bycia w pełni katolickim jest jego racją bytu, miałoby może sens wyrzec się pew­nych korzyści a nawet pewnych uprawnień, żeby mu zapewnić pełne używanie tej wolności. Wielu to kwestionuje i jest rzeczą użyteczną, że ten punkt bywa kwestionowany, gdyż nie jes­teś­my już na terenie zasad, lecz dróg i środków użytych przy ich wprowadzaniu w życie. Nikt nie może chlubić się wiedzą, co w razie czego będzie najprzydatniejsze, jako że konkretne sytuacje zmieniają się nieprzerwanie.

Zgadzamy się co do prawa katolików francuskich do żądania równouprawnienia i ujednoli­cenia szkół, przy określonym zresztą sposobie wprowadzenia go w życie, ponieważ, o czym jeszcze nie wspo­mi­nałem, daleki jestem od przeoczania dotkliwych problemów, jakie by się przy owym wprowadzaniu go w życie pojawiły. Pozostawiając więc na boku kwestie drugorzędne, zapytuję się po prostu, czy odwołanie się do państwa nie pociągnie za sobą podporządkowania naszych szkół władzom, co byłoby równoznaczne ze zniewoleniem?

 

Te obawy, muszę zaznaczyć, nie są podzielane przez część z nas. „Wydaje się panu – mówi mi ktoś – że równouprawnienie [programowe i finansowe], raz uzyskane, pozbawi nas naszego największego dobra: wolności. Skąd ta pewność, pytam? Żeby być pewnym, trzeba znać ustalenia prawne, jakie towarzyszy­łyby równouprawnieniu i ujednoliceniu. Zapewnia pan, że byłyby one drakońskie. Dlaczego? Gdyby wśród katolików francuskich powstał ruch wystarczająco silny, by uzyskać ich ustanowienie, czy nie sądzi pan, że dokonałoby się ono w duchu większej otwartości, niż pan zakłada? Nie stało się ono czynnikiem szkodliwym czy krępującym dla szkół chrześcijańskich w krajach, gdzie je wprowadzono. Kontrola urzędowa ich nie skrępowała. Nauczanie w duchu katolickim nie przeszkadza wcale realizacji programów oficjalnych, a więc poddaniu się inspekcji państwowej.”

 

Zastrzeżenie jest jasne, albo raczej byłoby takie bez zakończenia, które nasuwa mi pytanie, czy to samo rozumiemy przez wolność wolnego nauczania. Te linijki tłumaczą, jak mniemam, sens innego wyrzutu, jaki czyni mi ten sam korespondent: „Powiada pan, że wolne nauczanie nie ma innej siły oprócz swej wolności, ale nie ma dość śmiałości, by czynić z niej użytek; można by rzec, że mu ona ciąży i chciałoby ją utracić. Stwierdzenie to jest cokolwiek śmiałe i bardzo bolesne dla tych, którzy ponoszą dotkliwe ofiary dla podtrzymania czy stworzenia szkół chrześcijańskich. Wolne szkolnictwo jest zdecydowanie katolickie. Jakie fakty pozwalają panu twierdzić coś przeciwnego?”

 

Jakie fakty? W tym miejscu, gdybym podjął bezpośrednią krytykę ich sposobu postępowa­nia,  boleśnie dotknąłbym wielu inteligentnych i pracujących z poświę­ceniem wychowawców. Niemniej jednak nie ma takiej potrzeby, gdyż samo to zastrzeżenie, tak jak je sformułowano, jest już faktem dość znaczącym. Jeśli ktoś chce powiedzieć, że nasi katoliccy wychowawcy są w podziwu godny sposób katoliccy, zaś poświęcenie, z jakim wykonują swoje obowiązki, nie ma innego źródła niż ich katolicyzm, to rozumie się samo przez się, iż się zgadzamy. Dziwi mnie natomiast, że słyszę o nauczaniu „w duchu katolickim” według programów państwo­wych, z poddaniem się nadzorowi państwa, jak gdyby był to normalny opis wolnego szkolnictwa katolickiego. Tu leży źródło nieporozumienia.

 

Wszystko bowiem zależy od wymagań, jakie się ma co do wolności. Jeśli się uważa za wolne szkolnictwo, które nie ma nawet swobody ustalania swojego programu, jeśli się uważa za wystarczająco katolickie nauki udzielane przez katolików z przedmiotów wybranych i ułożo­nych przez ludzi, którzy nimi nie są – wtedy mamy rzeczywiście szkolnictwo całkowicie katolickie, a pan inspektor może je spokojnie wizytować. Z jego punktu widzenia w kolegium świętego Tomasza wszystko potoczy się jak w liceum Woltera, w klasie profesora, który jeśli nawet nie jest katolikiem, szanuje uczniów i ocenia w sposób wyważony. Nie wygląda to jednak tak gładko z punktu widzenia wizytowanego profesora ani dyrektora instytucji, w której profesor uczy. Oni też mają głos w dyskusji: czy jesteście pewni, że czują się wolni? Mam pewne powody, by w to wątpić.

 

Żeby się nie rozpraszać, pozwólcie państwo omówić przypadek, co do którego mam pewne doświadczenie, a mianowicie filozofię, [nauczaną we Francji w szkole średniej]. Jest to jak sądzę dość ważny przedmiot, który angażuje w istotny sposób wolność naszych szkół. Formacja filozoficzna tych młodych katolików, którzy dochodzą do tego szczebla nauki, nie jest czymś obojętnym z punktu widzenia przyszłości katolicyzmu w naszym kraju. Tymczasem można powiedzieć bez żadnej przesady, że w dzisiejszej Francji zieje przepaść między nauczaniem filozofii zapewnianym przez państwo i odnośnymi programami przez państwo ustalonymi, a tym, co filozof katolicki, niezależnie od szczegółowych poglądów w tych kwestiach, nazwałby filozofią.

 

Dla przyszłego profesora w kolegium katolickim ukończenie studiów filozoficznych na uni­wer­sy­tecie państwowym jest z małymi wyjątkami najbardziej kompletną stratą czasu, jaką można sobie wyobrazić. Tyle jest rzeczy, którymi interesuje się państwo, a które jego wcale nie interesują; tyle rzeczy, które go pasjonują, a którym państwo nie poświęca najmniejszej uwagi! Gdy do zdania egzaminu z socjologii będzie się uczył obyczajów rozmaitych dzikich plemion, im dzikszych tym lepiej, nikt nie pomyśli o uczeniu go o moralności. Gdy się zaś go o niej uczy, połowa czasu zejdzie na badanie, czy takowa w ogóle istnieje, a druga połowa na ustalaniu metody; po upewnieniu się, że istnieje (nie zawsze dzieje się tak) i że zna się jej metodę, okaże się poniewczasie, że nie ma już czasu na jej studiowanie. To samo będzie z metafizyką: oto młody człowiek, który przybył na uniwersytet, by ją studiować, ale studiuje na nim tylko kwestię, czy jest coś takiego; jednakowoż nie spodziewacie się chyba, żeby jakiś profesor nauczałby dyscypliny, którą uważa za nie istniejącą! Zgadzam się, że historia filozofii mogłaby zastąpić uczniom nieobecną filozofię. Ale akurat dla uniwersytetu cała ta część historii filozofii, która naszego młodego człowieka mogłaby wprowadzić w światopogląd, z którym może się utożsamić, jest tak zupełnie niegodna uwagi, że niektórzy mniemają, że mają uzasadnione prawo do uznania jej za niebyłą. Nasz przyszły profesor nigdy więc o niej nie usłyszy.

 

Co wobec tego stanu rzeczy uczynić może wolne szkolnictwo? To co czyni w Instytucie Ka­tolickim w Paryżu, gdzie jest rzeczywiście wolne: pozwala on państwu układać dowolnie jego programy, a swoje układa po swojemu. Dlaczego może tak czynić? Ponieważ będąc wol­nym co do egzaminów, jest wolny co do programów; ale co by się stało, jeśli miałby pewnego dnia choćby w części uzgodnić swe programy z państwowymi? Jego nauczanie filozofii prze­sta­łoby być nauczaniem uniwersytetu katolickiego, by stać się swoistym kompromisem mię­dzy tym, czym to nauczanie być powinno, a takim, jakie jest ono na uniwersytetach państwowych.

 

To co jest prawdą odnośnie do szkolnictwa wyższego, jest nią jeszcze bardziej odnośnie do średniego. Pozostawiony samemu sobie, mający swobodę podejmowania własnych inicjatyw, profesor katolicki przyznałby sporo miejsca nauczaniu metafizyki. To prawda, że figuruje ona jeszcze w oficjalnym programie, ale tej jego partii już się nie naucza i praktycznie z niej nie odpytuje. Gdyby miał wolność układania samemu swego programu, czyż nie wpisałby do niego wśród tematów fakultatywnych tekstów świętego Tomasza z Akwinu, Dunsa Szkota, lub świętego Augustyna? Ale nie może tego zrobić, jego wolność porusza się w granicach przepisanych przez państwo; nie on, lecz państwo ustala, jacy autorowie są filozofami, a jacy nimi nie są. Condillac jest wielkim filozofem; święty Tomasz nie jest nim, ani wielkim ani małym – dla państwa nie jest nim w ogóle.

 

Wobec tych trudności, jak nasz profesor wydobędzie się z opresji? Jeśli jest zręczny, jeśli znajdzie sposób zrobienia tego bez zmylenia zupełnie uczniów, będzie ich uczył bądź filozofii „wypośrodkowanej”, bądź też, jeśli trzeba, dwóch filozofii: tej, którą uważa za prawdziwą i tej, którą trzeba znać, by odpowiedzieć na pytania oczekiwane od egzaminatorów państwo­wych. Nie zaprzeczam, że jest to wykonalne, i chciałbym wierzyć, że wielu profesorów by sobie z tym poradziło, ale nie o to chodzi. Pytanie jest proste: czy na tym polega wolność?

 

Wolne szkolnictwo nie będzie miało prawdziwej wolności, jeśli nie będzie wolne zarówno co do programów, ich zawartości, ducha, w jakim te programy będą wykładane, jak również co do egzaminów i stopni, które je sankcjonują. Tej wolności nie mamy; ale na ile możemy ją osiągnąć, jest dla nas cenniejsza niż cała reszta. Dlatego tak się obawiam ujrzeć utratę jej nędznych resztek ze względu na materialne korzyści, za które, obawiam się, każą nam bardzo drogo zapłacić.

 

Étienne Gilson

 

tłum. Michał Wojciechowski

Artykuł jest fragmentem książki „Pour un Ordre Catholique”

 


Étienne Gilson

(1884-1978), jeden z najwybitniejszych chrześcijańskich filozofów XX wieku, tomista. Był też aktywnym publicystą, jego komentarze do sytuacji chrześcijaństwa w laickim państwie francuskim spisane jeszcze przed II wojną światową, w dużym stopniu dają do myślenia i dzisiaj. Resquiescat in pace!