Felietony
2023.08.14 17:06

Nie pokładajcie ufności w księż(ęt)ach

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

 

Wiadomo jak wielką destrukcyjną moc ma zawstydzenie, konsekwencja skandalu. To właśnie zawstydzenie, razem z utratą zaufania, jest głównym paliwem wielkich zapaści moralnego kryzysu. Dlatego ci, którzy wiedzą jak ważnym dobrem jest dla wszystkich trwanie ram życia, bywają i z tego powodu nieskwapliwi w akcjach demaskatorskich względem zła zdarzającego się w tych ramach. Oczywiście owa nieskwapliwość staje się czymś moralnie bezwartościowym w momencie, gdy okaże się, że zepsucie wpisało się w ramy, stało tak nieoddzielalne od nich jak brud wrośnięty w ciało. Wtedy już nie sposób bronić autorytetu instytucji "do upadłego". Tym bardziej jeśli dobrem uzasadniającym istnienie instytucji jest m. in. ochrona najsłabszych i bezpieczeństwo stref najdelikatniejszych.

Ostatnio nieraz rozważaliśmy te kwestie w związku z nagłośnieniem konkretnych przypadków "predatorstwa" seksualnego osłanianego autorytetem instytucji kościelnych. Interesowność propagandy antykościelnej jest tu zawsze oczywista - a jednak z powodu haniebnego zaniedbania "ochrony maluczkich" niezbędne stało się publiczne i uparte uderzanie w systemy usprawiedliwień i osłon, chroniących predatorów i błędne decyzje lekkomyślnych przełożonych.

Jednak to, co w danych warunkach niezbędne mimo przewidywanych kosztów, nie likwiduje owych kosztów. Obecna praca nad oczyszczeniem przestrzeni kościelnych z "grzechów strukturalnych" związanych z przemocą pedofilską lub innymi podobnymi aktami nadużywania władzy - ma swoje oczywiste koszty, wielkie koszty. Brutalna szarpanina medialna - która okazała się w wielu przypadkach jedyną drogą - nie tylko otwiera oczy, ale też burzy i dezorientuje, uruchamia sekwencje ślepych emocji.

Są to te same koszty, które przewidywali najbardziej szlachetni spośród przeciwników "rozwlekania tych spraw". Słusznie przewidywali niszczycielską potęgę zawstydzenia - i ślepe reakcje ludzi, którzy po prawdziwych opowieściach o złu zaczną je widzieć wszędzie w określonych kontekstach - więc zaczną rozwalać dom swój i innych. Słusznie przewidywano koszty, których uniknięcie okazało się niestety w końcu niemożliwe w kontekście innych obowiązków sumienia.

Niemniej - powiedzmy to wyraźnie: nie oznacza to przecież, że mamy się z tymi kosztami nie liczyć i mamy jedynie potakiwać przemysłowi antykościelnej pogardy, utuczonemu na brudach. Są obszary, w których na pewno nie wolno być potakiewiczem ogólnej atmosfery antykatolickiej pogardy.

Emocje wzbudzone różnymi "taśmami prawdy" i "odkrywczymi tekstami", ale też licznymi solidnymi materiałami dziennikarstwa śledczego uderzają dziś najmocniej w księży, a rykoszety w żadnym razie nie oszczędzają niewinnych. Stali się zakładnikami w tej grze moralnego oburzenia. Obecnie całe kohorty byłych ministrantów, animatorów, bielanek, byłych seminarzystów i byłych księży lub sióstr zakonnych, muzycznych diakonów i diakonis, nieszczęśliwych numerariuszy czy supernumerariuszy - znalazło sposób, by odbić się od swoich wspomnień z czasów, gdy przedmiotem dumy było poufałe i za pan brat bycie z jakimś księdzem Irkiem ("mówcie mi po prostu Irek!"), pozycja w jakiejś wspólnocie prorokujących u charyzmatycznego ojca Beniamina albo bycie wybrańcem mistyki wznioślejszej niż kościelna wiara. Rzeczy te nie musiały zawierać patologii, które wychodzą na wierzch w konkretnych przypadkach - ale nagle stały się wspomnieniem ciążącym, albo może zwyczajnie okazją, żeby poczuć się poszkodowanym.

I tak podczas gdy naprawdę zranieni często mają wielki kłopot z tym, żeby zmierzyć się ze wspomnieniami - zastępy moralnie oburzonych lub niemoralnie wzmożonych chętnie ich zastąpią i chętnie wezmą pomstę przynajmniej w ładowaniu się złością.

Są też autentyczne załamania i poczciwi ludzie, którzy przez lata nie zajmowali się roztrząsaniem takich problemów czy za przysłowiowym Księdzem Irkiem idą, bo jest takim super hiper fajnym Bożym gościem, czy może że ogólnie dobry z niego "Batman" albo "świetny ksiądz, zupełnie nie taki jak inni" - czy może są jakieś inne względy, mniej zależne od osobistych atutów księdza Irka. Teraz spadł grad pytań - nawet jeśli ksiądz Irek nie jest bohaterem demaskatorskich doniesień. Czytając opowieści o tym z jaką łatwością dość przeciętni umysłowo manipulatorzy jedynie dzięki kredytowi zaufania dla księdza zyskiwali władzę nad zastępami swoich owieczek, niegdysiejsi uczestnicy podobnych "towarzystw wzajemnej adoracji" przepracowują teraz swoje dawne entuzjazmy w goryczne znaki zapytania.

Najważniejszą sprawą okazuje się oczywiście w takich sytuacjach rewaloryzacja w stosunku do owego kiedyś uwielbianego księdza Irka. Już nie jest on ani taki świetny święty, ani taki słodki twardziel. Już nie batmani mu się z sutanny, ani uśmiechy jego nie są jak promienie słoneczka z nieba. O nie, wszystkie jego gesty poufałości, wszystkie żarciki i pozy á la Gigi Amoroso tak wysoko cenione w zestawieniu z kostycznością proboszczów, teraz rozlewają się we wspomnieniach w potężne znaki zapytania, teraz zadowolenie ze wspólnej jazdy na motorowerze ciąży okrutnymi domysłami.

"Nie w księdza wierz, ale w Kościół" - powiada mądrze święty Jacek w piosence-homilii śpiewanej przez Jacka Kowalskiego. Cóż, kiedy tak trudno to było odróżniać bez solidnego suchara teologii - solidnego suchara o mocy jak lembasy. Suchary teologii nie były lubiane ani w czasach duszpasterskich podbojów księdza Irka, ani przez samego księdza Irka też nie za bardzo.

Należę do tego pokolenia, któremu regularny katechizm - czyli skrót teologii - przestano dawać po I Komunii świętej, a lekcje religii polegały bądź na śpiewaniu piosenek z sacrosongu, bądź na dyskusjach o tematach z kapelusza. Mój starszy kolega namawiał klasowego ateusza: "ksiądz nam nic nie mówi o Bogu, rozmawiamy o aktualnych sprawach". Mimo to ateusz nie wpadł: nie interesował go widać ani kościelny wykład o Bogu, ani rozmowy o antykoncepcji.

W czasach, gdy sami ludzie Kościoła rzadko byli zainteresowani wykładem doktryny, trzeba było się samemu dokształcać i ratować inaczej. Na przykład o tym co jest Boskie, a co ludzkie w kapłanie.

Mam oczywiście swoje własne wspomnienia z tych indywidualnych poszukiwań. Jakoś przed maturą przeczytałem "Moc i chwałę" Greene'a - i myślę, że wtedy rozwiązałem sobie problem tzw. niegodnych kapłanów, w ogólności.  Upłynęło jeszcze wiele wiele wody, zanim zetknąłem się w końcu niejako oko w oko z tym problemem zepsucia kultywowanego przez księżowskie jednostki - gdyż albo ja byłem tak ślepy, albo z powodu bycia tylko zwykłym katolikiem parafialnym, niejako  poza skracającymi dystans układami w jakiejś "wspólnocie" czy "grupie", przez długie lata, przez całą młodość i więcej nie trafiłem na ten rodzaj zła. Dzisiaj wiem, że ono było, działało - może  niezbyt częste - i że radzono z tym sobie na ogół słabo. Właściwie można powiedzieć, że nawet przełożeni najbardziej świadomi moralnie i podejmujący odpowiedzialność - jak np. abp Karol Wojtyła, widziany przez pryzmat pełnej dokumentacji jego działań - nie mieli adekwatnego rozwiązania, choć go szukali. Niestety wielu innych, w całym Kościele, szło jedynie utartą drogą całego ówczesnego świata, traktującego dość lekko "wybryki" seksualne ówczesnych mocnych ludzi władzy, mediów, kultury.

Sprawy te zaczęły do mnie docierać podobnie jak do wielu innych, gdzieś na przełomie XX/XXI wieku. Niemniej, bardzo długo przedtem i potem problem był dla mnie głównie teoretyczny. Może miałem wyjątkowe szczęście? Zapewne, w rozmaitym sensie. Ale  rozpatrzona teoretycznie sprawa upadłego księdza z "Mocy i chwały" niejako pozbawiła mnie niepotrzebnej aury złudzeń - a nie zabrała wiary w moc święceń i szacunku dla księży podążających drogą powagi życia, dziękczynienia za dany Kościołowi dar ich posługi.

Powiedziałem, że - bardzo długo - nie byłem doświadczony żadnym świadomym spotkaniem z moralnym zepsuciem księży. Za to dość szybko zetknąłem się z przypadkami (!) księżowskiej pychy, aroganckiego nieuctwa i władczości, sztuki manipulacji, a nade wszystko - tego co rzeczywiście należałoby nazywać klerykalizmem: traktowania wiary i modlitwy Kościoła jako własności stanu duchownego - którego obrotni reprezentanci akurat w moich czasach chętnie zabawiali się już nie grą w kości na ołtarzu we własnym towarzystwie, lecz przerabianiem ołtarzy i kościołów na pola swych gier z danymi im ludźmi, face to face. Potem doszedł do tego jeszcze szok krycia dawnych współpracowników komunistycznej bezpieki i wywiadu, wręcz ochrony splendorów im przepisanych. Dla mnie osobiście ów słynny rok 2007 był może ostatnim momentem złudzeń co do "zaufania w książętach", tym razem "książętach" kościelnej władzy.

Jednak nie o tych przykrych a pouczających doświadczeniach chcę napisać teraz. Wspomnienie o nich to tylko "Piłat w Credo" - gdyż z łaski Bożej zachowałem pogodne i, rzekłbym, promienne uszanowanie kapłaństwa, nie tylko w znanych mi księżach wybitnych, ale także w gamoniach, a co dopiero w zwykłych, przeciętnych księżach, których zawsze będzie najwięcej (i którzy zawsze, niestety, będą podatni na to co silniej zawieje - bo mają kłopoty z samosterownością, nie mając kłopotów z robieniem jej pozorów). Są to wszystko ludzie naznaczeni cudem niezastąpionej posługi w imieniu Chrystusa, obdzieleni hojnie władzą odpuszczania grzechów i sprawowania Eucharystii, a przeznaczeni w ten sposób do współpracy ze swoimi biskupami w pasterskim przewodniczeniu ludowi Kościoła. Bogu dzięki za nich wszystkich.

Zmierzam do pewnej sceny z "Mocy i chwały". Jest tam rozmowa upadłego księdza z oficerem ścigającym księży. Rozmawiają po ujęciu księdza, wiadomo, że zostanie rozstrzelany, jak inni. Ale czas zatrzymuje się, a oni rozmawiają o wierze i Kościele, o sprawiedliwości i śmierci. Jest to jakby spotkanie nieciekawego reprezentanta "zmurszałej instytucji" z pełnym energii reprezentantem "świata postępu". W skrócie, ksiądz - upokorzony tym czym się stał i jest - mówi do swojego pewnego siebie rozmówcy słowa, których nie objawiło mu ciało i krew: że zwycięstwa ludzkiego aktywizmu są krótkie, gdyż zawsze po pokoleniu podnieconym misją oczyszczenia przychodzi pokolenie jedynie konsumujących chwałę tamtych "bojowników", a obce ich wymagającym ideałom; a i w samym pokoleniu bojowników też za plecami choćby i czystych robespierów są "ludzie chcący pożyć".

"Praca nad osiągnięciem pana celów ma tylko wtedy sens, jeśli ludzie pracujący nad tym będą dobrzy i uczciwi. A nie zawsze będą dobrzy ludzie w pańskiej partii."

Owszem, tak jest też w Kościele. Tylko że...

Tylko że odnowy Kościoła są jak wybuchy wulkanu - ani bojownicy, ani maruderzy nie są źródłem odnowy, jej rzeczywistymi twórcami. Energia idzie z wewnątrz i spoza powierzchni, po której ludzie chodzą i omawiają odnowę.

Odnowy przychodzą zresztą i odchodzą, jak fale - a w nich i między nimi trwa wspólnota, hierarchia i prawda, Boskie dary dla ludzi. Wspólnota tych, którzy dłonie podnoszą, z tymi, którzy ręce opuszczają - i nawet z tymi, na których widok ręce opadają. Jesteśmy zresztą,w różnych proporcjach, każdym z tych typów.

Rzecz w tym, że problem z rozmowy bohaterów powieści Greene'a znajduje się dzisiaj nie, tak jak w powieści, na granicy Kościoła i świata, lecz już wewnątrz wspólnoty Kościoła, na niewyraźnej granicy dwóch sposobów myślenia o wierze, religii, Kościele i zbawieniu.

Kościół oskarżony o wszelkie zło i hodowanie wszelakiej perwersji - a rzeczywiście dotknięty zdradą i nadużyty do tych zdrad - bywa doprowadzany na przesłuchanie, do tych, którzy chcą nam, wiernym Kościoła, urządzić nareszcie prawdziwe życie - takie, żeby nie trzeba się było za Kościół wstydzić i Kościoła wstydzić. To ostatnie kryterium - przeglądania się w "lustereczkach powiedz przecie", w salach krzywych luster - jest zabójcze. Jest zabójcze w świecie niechęci do wiary inkarnowanej - lecz byłoby zabójcze także w świecie luster idealnego obiektywizmu. Doprawdy nie będzie takiego dnia, w którym Kościół będzie czystą Arkadią nawracających się pasterzy i pasterek, zjawiskowych faunów - bo nawet in Arcadia ego, czyli dusza ciągnąca za sobą brudne koszule grzechów i grzeszków.

Dlatego mimo że uruchamianie niezbędnych procedur i oczyszczanie teraźniejszości ze złej przeszłości jest potrzebne, nie łudźmy się, że Kościół stanie się święty, gdy już zostanie osądzony ostatni pedofil. Kościół jest i nie przestał być święty, lecz jego świętość nie produkuje się cywilnym moralizatorstwem. Nie powstanie z prześwietlania jego sakramentów, jego ludzi, jego posług przez wymogi korporacyjnych transparencji. W pewnym stopniu świętość Kościoła zawsze współwystępuje z grzesznością, a nawet z grzeszną zbrodniczością jego niektórych członków. 

Nie jest to tekst przeciw niezbędnym procedurom "ograniczonego zaufania" do ludzi. Kościół głosił je od wieków, jako strażnik tajemniczej prawdy o "bardzo dobrej" naturze ludzkiej, jej zranieniu przez dziedzictwo Upadku  oraz jej wzlotach i upadkach w drodze życia. Jest to natomiast tekst przeciw staremu i nowemu błędowi egzaltacji moralnej. Egzaltacji, która np. balansuje między dawną - nazwijmy ją: "klerykalną" - idealizacją księdza jako takiego, a nową - nazwijmy ją: "personalną" - idealizacją tzw. mądrego księdza, ludzkiego biskupa etc. Dawna egzaltacja przysłaniała słabość człowieka sakralnością jego urzędu. Nowa egzaltacja odbija się od dawnej, uderza w autorytet urzędowy, natomiast żyje jeszcze bardziej skoncentrowanymi dawkami zachwytu nad wybranymi liderami, zwłaszcza tymi, którzy sami manifestują swoją "nieramowość", więc chcą być uznawani za swe walory osobiste.

Istnieją więc w świecie naszych nadziei zarówno "książęta" z powodu splendoru urzędu, jak i "książęta" z powodu osobistego czaru. Nic to nie zmienia w biblijnej przestrodze: Nie pokładajcie nadziei w książętach.

Współczuję wam, drodzy bojownicy dzisiejszych niezliczonych debat o tym jak uczynić Kościół mniej zawstydzającym, jak zrobić żeby był sexy przynajmniej w tym stopniu w jakim starają się pokazać ewangelizatorzy śmigający z mikrofonami po scenach-estradach-prezbiteriach. Współczuję wam przyszłego rozczarowania, dusze uwieszone, znowu lub po raz pierwszy w życiu, u tego czy innego księdza Irka lub męża Bożego Beniamina lub ewangelizującej śpiewem siostry Irys - którzy oczywiście dzisiaj są też specjalistami od deklerykalizacji, prymatu sumienia nad przykazaniami, "rewolucji czułości", zmiany paradygmatu, Kościoła synodalnego etc. Ogólnie super Bożymi gośćmi, mądrymi księżmi, albo i super babkami w zakonie... - a przede wszystkim umiejącymi już mówić nowymi zaklęciami. Nie to, co ci biskupi w pierścieniach i prałaci w fioletach...

Pewnego dnia znowu przyjdzie do was ta sama klęska, w oczach oklaskiwanego innego Rupnika, albo w czułych masażach erotycznych od duszpasterza oswajającego głupi Kościół z boskim seksem. Znowu będzie bolało... do następnego ekstatycznego zadurzenia. 

Paweł Milcarek

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.





Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.