Komentarze
2021.04.13 11:41

Wszak i szatan przybiera postać anioła światłości – charyzmatycy w seminarium

W pierwszej połowie lat 90. w Niższym Seminarium księży Zmartwychwstańców na poznańskiej Wildzie uczyło się kilkudziesięciu małoseminarzystów. Prywatna szkoła z tzw. zamkniętym internatem miała od 1993 r. status państwowej szkoły niepublicznej, realizowała program liceum ogólnokształcącego. Choć niemała część jej uczniów zasilała przez lata szeregi tego zgromadzenia, część po maturze wybierała seminaria diecezjalne lub pukała do bram innych wspólnot zakonnych. Tylko nieliczni absolwenci, przynajmniej w tamtym czasie, decydowali się na świeckie studia.

W roku szkolnym 1992/1993 władze polskiej prowincji xx. Zmartwychwstańców zmieniły rektora szkoły. Odszedł wieloletni przełożony, cieszący się znaczną estymą wśród uczniów, o. Henryk Rojek CR (święcenia – 1974 r.). Na jego miejsce przyszedł młodszy od niego o. Ryszard Burda CR (święcenia – 1984 r.). Nie było to dla niego łatwe doświadczenie – starsze klasy kultywowały wspomnienia o o. Rojku CR i do nowego rektora odnosiły się przynajmniej z nieufnością. Chętnie też sondowały granice jego woli i zasad, jakie przyjął w kierowaniu szkołą.

Uczniowie NSD/CR pochodzili właściwie z całej Polski, zwykle z mniejszych ośrodków, nierzadko z takich, w których xx. Zmartwychwstańcy mieli swoje parafie. Zdarzali się uczniowie z Poznania – ich również w pełni obowiązywał rygor szkoły i zamkniętego internatu.

Rzadko sięgam pamięcią do licealnych lat. Ostatnio przypomniałem sobie o nich w trakcie lektury tekstu Sebastiana Dudy o dominikaninie Pawle M. Wspomnienia obudził ten fragment: „Byłem przekonany, że spotkałem kogoś absolutnie wyjątkowego i po kilku miesiącach istotnie pojawiłem się w poznańskim klasztorze. W duszpasterstwie prowadzonym przez o. Pawła poznałem bardzo miłych ludzi. Już wcześnie rano wpadali na śniadanie do ciemnej piwnicy, która była siedzibą ich rozmodlonego grona. (…) Dziwiło mnie tylko, że w grupie tej było całkiem sporo studentów (a przede wszystkim studentek), a nawet osób jeszcze starszych (zachodzili tam również naukowcy z uniwersytetu)”.

Wspomnienie, które przytoczę, z konieczności będzie krótkie, by nie ukrywać faktów za wyobrażeniami. Nie byłem stuprocentowo pewny, czy nie myli mnie pamięć, więc zapytałem dawnego szkolnego kolegę z klasy, czy również sprawę podobnie zapamiętał. Potwierdził.

Najprawdopodobniej w roku szkolnym 1992/1993 (wczesna wiosna 1993 r.?) dwóch małoseminarzystów zaczęło opowiadać o charyzmatycznych spotkaniach w kręgu poznańskiego duszpasterstwa oo. dominikanów. Słyszeli o nich od bliskich sobie „pośredników”, w kilku chyba też uczestniczyli. Byli zachwyceni charakterem ekstatycznych modlitw o uwielbienie, mówili o modlitwach w Duchu Świętym, duchowych uzdrowieniach i darach łaski. W rozmowach zaczęło pojawiać się imię ojca Pawła – jako charyzmatycznego lidera „rozeznającego duchy”, „czytającego w sercach”, itd. Mowa była też o kimś świeckim, kto blisko współpracuje z dominikanami i także „rozeznaje duchy”. Widać było, że koledzy są szczerze przejęci. I że ogarnął ich „misjonarski zapał”.

Po jakimś czasie wyszli z pomysłem, by tego rodzaju modlitwa, przeprowadzona przez ludzi związanych z dominikańskim duszpasterstwem, odbyła się również w naszej małoseminaryjnej kaplicy. Inicjatorzy pomysłu utrzymywali kontakt z charyzmatyczną wspólnotą, którą chcieli do nas ściągnąć. Punktem odniesienia był wciąż o. Paweł M. OP i otaczający go mężczyźni i kobiety. Moi szkolni koledzy byli pod znacznym urokiem tych osób i najpierw rzadziej, później coraz częściej przeciwstawiali „skostniałą” religijność naszej szkoły „głęboko duchowej” atmosferze tamtych spotkań i modlitw.

Nie jestem pewien, czy o. Burda od razu zgodził się na zorganizowanie tego spotkania w szkolnych murach. Mam wrażenie, że proces przekonywania go – ku frustracji inicjatorów – trwał jakiś czas. Ostatecznie rektor zaaprobował pomysł.

W kilkugodzinnej modlitwie wzięło udział kilka lub kilkanaście osób ze „wspólnoty charyzmatycznej”, dziewczyn i chłopaków w wieku licealno-studenckim i może drugie tyle małoseminarzystów. Sądzę, że spośród naszej gromadki zainteresowani byli przede wszystkim uczniowie młodszych klas. „Stare wygi” z klas III i IV nie gustowały w takich „rewelacjach”.

Zgromadzeni otoczyli ołtarz w naszej małoseminaryjnej kaplicy, co budziło moje zdumienie, bo od dziecka byłem przekonany, że to przestrzeń dla księdza, kościelnego i ministrantów. O ile na początku modlitwa przypominała dość typowe oazowe spotkanie, z dziewczętami grającymi na gitarach „religijne kawałki” z tamtych czasów i ze skupiającym na sobie ich uwagę animatorem, o tyle z czasem zaczęła wyglądać jak pomieszanie domorosłego egzorcyzmu ze spotkaniem zielonoświątkowców, z głośnymi westchnieniami, czyimś płaczem, coraz większą egzaltacją nieczytelnych, mamrotanych ciszej i głośniej modlitw.

Nie obyło się bez nakładania rąk i najprawdopodobniej „mówienia językami”, zakończonego upadkami na podłogę kolejnych klęczących. Nad pojedynczymi osobami, które najdłużej „opierały się Duchowi Świętemu”, modliło się nawet kilka osób. Gdy wszyscy już leżeli na ziemi, poza przewodniczącymi temu wydarzeniu (byli to zdaje się chłopak i dziewczyna), „modlitwa głosami” tliła się jeszcze jakiś czas, to wybuchając, to gasnąc.

O. Burda przyglądał się temu z dystansu – przez niemal cały czas klęczał/siedział z różańcem w ławce w kaplicy. O tę obecność inicjatorzy wydarzenia mieli później do niego pretensje (argumentowali, że „czuli się nadzorowani”). Rektor nie wyraził też zgody na kolejną modlitwę i – wedle mojej pamięci – zdecydowanie zakazał wstępu do seminarium charyzmatycznym gościom. Pytany o przyczynę, odpowiadał zdawkowo, ale pamiętam, że przynajmniej raz odwołał się do wersetu z pawłowego Drugiego Listu do Koryntian: „wszak i szatan przybiera postać anioła światłości”.

Wtedy też zaczęły się pretensje i obmowy pod jego adresem ze strony garstki osób najbardziej zaangażowanych w tę inicjatywę. Padały stwierdzenia, że „przeciwstawia się działaniu Ducha Świętego”, że w jego niezgodzie „jest coś demonicznego”, że nie potrafi „rozeznawać duchów i rozpoznawać charyzmatów”. Trwało to wiele miesięcy, w atmosferze małej szkoły nie są to rzeczy bez wpływu na wzajemne relacje, zaufanie do przełożonego. Jeden z zaangażowanych w to wydarzenie małoseminarzystów musiał odejść ze szkoły.

Jestem głęboko przekonany, że żaden z moich kolegów z NSD/CR, zaangażowanych w organizowanie tamtej modlitwy nie miał złych intencji. Mieliśmy po kilkanaście lat, wielu z nas szukało dla siebie duchowości / religijności innej niż ta którą znaliśmy z rodzimych parafii / środowisk / domów. Dla mnie, pochodzącego z inteligenckiego, agnostycznego domu, w dzieciństwie przyglądającego się jedynie wiejskiej religijności rodzinnej wsi, było to zdumiewające doświadczenie. Ale też niezbyt przekonujące. Zniechęcała w dodatku tak jawna, ostentacyjna niechęć okazywana komuś, kto jako rektor szkoły nie był dla nas ani niesprawiedliwy, ani w jakikolwiek sposób przemocowy czy karcący. Więcej: poluzował pewne rygory, panujące za czasów jego poprzednika, ale niespecjalnie potrafił się w pracy z młodzieżą odnaleźć.

O. Burda CR był rektorem przez dwa lata. Na jego miejsce przyszedł o. Bernard Hylla CR. Najprawdopodobniej wtedy, gdy szkolny rygor znów nieco zelżał, zaproszeni przez byłego już szkolnego kolegę, wybraliśmy się za zgodą nowego rektora do poznańskiego duszpasterstwa dominikanów dla licealistów, bodaj na Roraty. To był najpóźniej 1995 rok.

Pamiętam atmosferę niezwykłej egzaltacji jaka panowała w trakcie Mszy i później, jasno artykułowane przez obecnych tonem głosu i sposobem wypowiedzi poczucie uczestnictwa w czymś ekskluzywnym i niezwykłym. Wtedy już dość dobrze rozpoznawałem to zjawisko, które – przy zachowaniu wszelkich proporcji – jest charakterystyczne dla młodzieżowych, przyparafialnych oaz. Uważałem jednak, z całą niewielką mądrością nastolatka z katolickiej szkoły, że to koło wzajemnej adoracji, tylko trochę większe od oazowego.

Nigdy więcej nie odwiedziłem poznańskich dominikanów – choć mój szkolny kolega, zafascynowany ich duszpasterstwem, właśnie pod wpływem tych doświadczeń zdecydował się wstąpić do zakonu oo. kaznodziejów (wystąpił na wczesnym etapie formacji).

Słowo dopowiedzenia – o duchowości NSD/CR. Szkoła żyła podwójnym rytmem: kalendarza edukacyjnego i liturgicznego. Codzienna poranna modlitwa i Msza święta, a w jej trakcie spowiedź – mieliśmy wyznaczonego spowiednika, cichego, łagodnego księdza, który nie miał ambicji „przewodnika duchowego". Ponadto wieczorna modlitwa z krótkim rachunkiem sumienia. Do tego stosowne nabożeństwa w maju i październiku, w Adwencie i Wielkim Poście.

Ojcowie rektorzy, zarówno o. Burda CR, jak i o. Hylla CR, Mszę i nabożeństwa odprawiali z dużą starannością – pamiętam to dobrze, bo jako kontrprzykład służył jeden z wicerektorów, z którego pokpiwaliśmy dość regularnie w tej kwestii.

Gdy kilka lat po opisanych wydarzeniach, w nowicjacie oo. jezuitów, lepiej poznałem duchowość ignacjańską, dotyczącą rozeznawania duchów oraz wypracowane przez św. Ignacego Loyolę zasady posłuszeństwa przełożonym i trzymania z Kościołem (sentire cum Ecclesia), przypomniałem sobie tamten małoseminaryjny epizod. Bardziej też doceniłem postawę o. Ryszarda Burdy CR – jego troskę o nastolatków, za których odpowiadał i o szkołę, której prowadzenie powierzyło mu zgromadzenie.

Opisane wydarzenie może kogoś rozczaruje – brak w nim złego zakończenia. Ta historia jest jedynie drobnym przypisem do tragicznej opowieści Sebastiana Dudy. Można potraktować ją jako pewnego rodzaju kliniczny przypadek napięcia między „więzią kościelną” a „świadomością duchową”. Na marginesie, może należałoby odświeżyć lekturę „Świadomości religijnej i więzi kościelnej” Kołakowskiego, dyskutując o „złej mistyce” i „mistykach na manowcach”.

Ekstatyczne formy duchowości, charyzmatyczni liderzy wymykający się na różne sposoby kościelnej jurysdykcji, niebezpiecznie balansujący na granicy gnozy i sekciarstwa żerującego na kościelnych wspólnotach – zawsze znajdą swoich miłośników i miłośniczki. Tym bardziej, że tak często przeciwstawiają się sformalizowanej, więc „nudnej” duchowości i liturgii Kościoła. Niekiedy łatwiej też uwierzyć charyzmatycznym liderom i duchowym wizjonerom, którzy obiecują zgłębienie boskich tajemnic (choć czasem flirtują też z demonologią) niż tym, co każą trzymać się monotonnych, ustalonych reguł dnia i życia religijnego i duchowego.

Ktoś odpowie: to przykład nie na dzisiejsze czasy; dziś nie można ufać również kościelnym strukturom i ich zasadom; nie można ufać ludziom, którzy bronią hierarchicznego Kościoła. Być może przez kolejne lata i dekady w Kościele będzie toczyła się dyskusja dotycząca tych właśnie kwestii. Będziemy odpowiadać na to zarówno pojedynczo, badając własne życiorysy, jak i jako wspólnota oraz instytucja; jako katolicy kulturowi i katolicy łaski. Im wszechstronniej rzecz zostanie naświetlona, tym lepiej.

Post Scriptum. Dzięki ojcom Zmartwychwstańcom dowiedziałem się również, co to XIX-wieczny ultramontanizm i jak wyglądało życie duchowe oraz obyczaje polskiej emigracji w Paryżu w czasach Adama Mickiewicza. Ale to temat na osobną opowieść.

Krzysztof Wołodźko

-----

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

 

 


Krzysztof Wołodźko

(1977), dziennikarz i publicysta Instytutu Spraw Obywatelskich, autor Nowej Konfederacji, felietonista portalu tvp.info, Polskiego Radia 24, „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”. Pisze m.in. do: miesięcznika „ZNAK”, Tygodnika TVP, „Frondy LUX”, brulion24.pl