Felietony
2017.05.31 14:27

Też byłem w Saint Denis…

Twórcy wystawionego w Bydgoszczy spektaklu „Bóg w dom” powołują się na reporterską wizytę reżyserki i dziennikarza „Gazety Wyborczej” w Saint Denis. Oczywiście dziennikarskie wizyty mają to do siebie, że pokazują w rezultacie pewien wycinek rzeczywistości. Ten, który reporter zobaczył. Albo ten, który chciał zobaczyć. Chcąc przedstawić Czytelnikowi tę drugą stronę, pozwalam sobie przeciwstawić politycznie poprawnej wizji Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego własną – zupełnie nieoprawną politycznie – refleksję na temat swojej wizyty w Saint Denis w 2013 A.D.

 

Jest to miejsce, o którym zapomnieli już turyści. Niewiele przewodników po Paryżu wspomina o nim. Niewielu zwiedzających tam trafia. Stacja metra wygląda jak każda inna. Jednak wystarczy wyjść na powierzchnię, przejść się kilkoma ulicami, by przekonać się, że jesteśmy w innym świecie, w innej cywilizacji. Tego właśnie doświadczyłem, gdy z rodziną postanowiłem odwiedzić tę zakazaną dzielnicę.

 

W gotyckiej nekropolii

– Po coś nas tu przywiózł? – słyszę od zaniepokojonej żony. Czujemy na sobie ze wszystkich stron spojrzenia ludzi, którzy na białe małżeństwo z czwórką dzieci patrzą jak na kosmitów. I nie ma wątpliwości, że nie są to spojrzenia przyjazne.

 

– Zaraz zobaczysz – odpowiadam. Kilka minut drogi od stacji, na niewielkim skwerze, stoi kamienna katedra. Wchodzimy do niej z uczuciem pewnej ulgi. Tu nikogo nie ma, czujemy się nieco bezpiecznej. Odsłania się przed nami widok niezwykły. Nawy kościoła wypełnione są dziesiątkami nagrobków i pomników, z których niemal każdy stanowi niezwykle kunsztowne dzieło. Majestat i piękno bijące z tych rzeźb tak bardzo kontrastowało z odpychającą atmosferą dzielnicy, że stałem przez chwilę zadziwiony, nie mogąc przystosować się do zupełnie nowej perspektywy.

 

Ta niezwykła nekropolia kryje prochy królów Francji. Zadziwiające jest to uczucie – kiedy staje się nad grobem Peppina Małego, Karola V Mądrego, Ludwika IX czy zgilotynowanego przez rewolucjonistów Ludwika XVI.

 

Ta niesamowita bazylika, za sprawą królewskich grobów przypominająca nasz polski Wawel, będąca wręcz jego odpowiednikiem, jest zarazem pierwszą na świecie świątynią gotycką, wybudowaną w XII wieku przez opata Surgera. Gotyk – jeden z najbardziej niezwykłych stylów architektonicznych w historii, właśnie tutaj wziął początek. Na wzór tej świątyni wybudowano setki słynnych katedr od Notre Dame w Paryżu przez Reims, Chartres, Strasbourg, Kolonię, Norymbergę aż po Pelplin, Gdańsk, Toruń, krakowski kościół Mariacki i naszą bydgoską farę – dziś katedrę.

Nie mogę uciec od pytania, czy można sobie wyobrazić, że państwo polskie dopuszcza, by wokół Wawelu powstała dzielnica opanowana przez obcokrajowców, do której nawet policjanci wchodzą niechętnie? Przerażające? A jednak taką sytuację mamy w tej chwili w Paryżu, w sercu cywilizowanej Europy, w stolicy jednego z najpotężniejszych jej krajów.

 

Widmo przewrotu

Przyjeżdżając w to miejsce, tak dziś zaniedbane, nie sposób nie postawić sobie pytania o dzieje tego kościoła i cmentarza. A są one tak drastyczne, że wszystkie horrory, które nakręciła światowa kinematografia, nie dorównują mu grozą. Wydarzenia, o których myślę, rozegrały się w latach rewolucji francuskiej. I w jakimś sensie w tych mrożących krew w żyłach scenach odzwierciedla się istota każdej rewolucji.

 

W 1793 roku, zionący nienawiścią do królów tłum, wtargnął do katedry. Zwłoki władców wyciągnięto z grobów, wrzucono do fosy i przysypano wapnem. Katedrę poważnie uszkodzono. Literacką wizję tego wydarzenia przedstawił Jean Raspail w książce „Sire” (przetłumaczonej również na język polski). Po restauracji monarchii dokonano częściowej ekshumacji i rekonstrukcji nagrobków.

 

Niszczenie jest charakterystyczne dla rewolucji. Zauważył to nawet Stefan Żeromski, pisarz o sympatiach przecież nie prawicowych, który w usta umierającego ojca Cezarego wkłada znamienne słowa: „W Moskwie – mówił – cuchnie zbrodnią. Tam wszystko poczęte jest ze zbrodni (…). Tam nie zaczęło się od budowania, od przetwarzania rzeczy lichych na lepsze, lecz od niszczenia, nie z miłości, lecz z pychy i zemsty. Nadaremnie znakomici komisarze będą odwaniać zapach morderstwa perfumami postępu”. Pierwszorzędnym zamiarem rewolucjonistów jest zawsze zniszczenie starego porządku i przejęcie jego instytucji.

 

Trzeba tu wyjaśnić o jaki „stary porządek” chodzi. Jeden z teoretyków kontrrewolucji, Plinio Corrêa de Oliveira, twierdził, że w dziejach cywilizacji zachodniej miały miejsce cztery wielkie rewolucje. Pierwszą był protestantyzm, drugą – rewolucja francuska, trzecią – rewolucja komunistyczna, czwartą zaś – rewolucja kulturalna, która wciąż trwa i choć jest bezkrwawa, wydaje się najskuteczniejsza, najbardziej niszcząca. Jeśli spojrzymy na wspólny filar „starego porządku”, przeciwko któremu wszystkie te rewolucje były skierowane, odnajdziemy go bez trudu. Jest nim Kościół katolicki, tradycje narodowe i instytucja rodziny.

 

Marsz przez instytucje

Warto jednak przyjrzeć się bliżej istocie tej czwartej rewolucji. Jednym z najwybitniejszych jej teoretyków był neomarksista Antonio Gramsci (1891–1937). Ten włoski filozof już po pierwszej wojnie światowej zrozumiał, że marksizm w swojej siermiężnej, sowieckiej formie musi przegrać. Postanowił więc zmodyfikować tę ideologię. Dla osiągnięcia celu rewolucja nie może ograniczać się do zbrojnego obalenia ustroju – stwierdził. Jego zdaniem trzeba najpierw radykalnie zmienić człowieka i społeczeństwo. W tym celu Gramsci postulował, by przejąć system wychowawczy, szkoły, instytucje kultury, a nawet kościoły (!) i zaszczepić w nich nowe, „postępowe” idee. Zaprojektował długi, ale konsekwentny „marsz przez instytucje” edukacji i kultury, aby za ich pośrednictwem kształtować społeczeństwo. Przekonywał, podobnie jak klasycy propagandy hitlerowskiej i komunistycznej, że trzeba wciąż, przy wykorzystaniu wszystkich środków, powtarzać te idee, żeby zapanować trwale nad umysłami ludzi.

 

Spróbujmy więc odczarować pojęcie nowoczesności. Wywrócenie wszystkich wartości do góry nogami wcale nie jest wynikiem nieubłaganego postępu cywilizacyjnego. Jest zwykłym oszustwem politycznej poprawności, czyli – co jest w istocie tym samym – neomarksizmu kulturowego. Bezkrytycznie przyjmując postępową teorię nowoczesności za dobrą monetę, kupiliśmy znów stary marksizm w nowym opakowaniu i pozwoliliśmy odnieść sukcesy czwartej rewolucji.

 

Wszystkie rewolucje wyrastają z tego samego barbarzyństwa. Opisana przez Raspaila przerażająca niszczycielska siła jest co do istoty tą samą, której zbrodnie opisywał Herling Grudziński, a która prowadziła rewolucję bolszewicką w Rosji. To samo niestety dzieje się na tej wojnie, którą prowadzą teatry w Polsce. Bydgoski teatr znajduje się tu niestety w niechlubnej czołówce. Tu nie zaczęło się – przypomnijmy raz jeszcze Żeromskiego – od budowania sztuki, piękna. Tu zaczyna się od niszczenia starej cywilizacji. „Marsz przez instytucje” niestety się neomarksistom udał. Przynajmniej częściowo. Na szczęście jednak nie w takim stopniu w Polsce, jak na przykład w Paryżu czy Berlinie.

 

Stanisław Michalkiewicz pisze, że w Polsce trzecie pokolenie Armii Krajowej walczy dziś z trzecim pokoleniem UB. Być może. Myślę, że kolejne pokolenie ludzi wiernych staremu światu walczy z kolejnym pokoleniem rewolucjonistów. Walczy i na razie wciąż przegrywa.

 

Czy jest szansa na rekonkwistę?

 

Michał Jędryka

 

Artykuł ukazał się pierwotnie na łamach Tygodnika Bydgoskiego.


Michał Jędryka

(1965), z wykształcenia fizyk. Był nauczycielem, dziennikarzem radiowym i publicystą niezależnym. Jest ojcem czwórki dzieci. Mieszka w Bydgoszczy.