szkice
2019.04.15 17:50

Rozbijanie atomu

Esej pierwotnie ukazał się w "Christianitas", nr 39/2008.

Otwieramy książkę. Rzecz dzieje się w pubie – londyńskim, ale irlandzkim, nie angielskim, co ważne. „Do pubu schodzili się mężczyźni o wyglądzie robotników budowlanych albo dobrodusznych piratów z książek dla dzieci. … Mimika ich twarzy przypominała nieuporządkowaną mimikę dzieci. Każdy nowy przybysz okazywał się starym znajomym i witany był gromkim wybuchem zbliżonego do angielszczyzny bełkotu, poklepywaniem po plecach i krzepkimi uściskami. Barman zachowywał się jak ojciec, mimo że nie miał nawet trzydziestki, a w tłumie tłoczącym się wokół baru można było zauważyć nawet zażywnych sześćdziesięciolatków. Widocznie umiejętność zdobywania sobie takiego autorytetu także należała do tradycji, którą przyszli barmani irlandzkich pubów poznawali jeszcze w dzieciństwie. … W przypadku Irlandczyków, tak samo zresztą jak w przypadku Polaków, nie sprawdzał się żaden racjonalizm czy liberalna teoria społecznego kontraktu. Tradycyjne społeczeństwa nie składały się z jednostek, które zawierały ze sobą higieniczny, zdystansowany kontrakt, ale z osobników, którzy po prostu lepili się do siebie. Tak jak w tłumie tłoczącym się teraz przy kontuarze tego irlandzkiego pubu lepili się do siebie starsi podpici mężczyźni, o charakterystycznych, dumnych twarzach wiecznie przegrywających Celtów”[1].

Oto uchwycone okiem bacznego obserwatora maleńkie residuum społeczności naturalnej – jedno z wielu, jakie uobecniają się nagle gdzieś, nawet blisko serca świata kultywującego na potęgę mitologię „kontraktu społecznego”. Można by ich znaleźć całkiem sporo: w niektórych kościołach, czasami na stadionach, w mechanizmach sąsiedztwa ludzi zakorzenionych, w kryzysowych zachowaniach służby publicznej, w rytuałach przyjmowania życia i śmierci, w tych i owych rodzinach… Jednak lepiej, aby teraz szedł za nami w tych rozważaniach akurat tamten obraz z baru: jest dostatecznie realistyczny i unosi definicję naturalności tych więzi społecznych, jest dość życiowy, by nie był fałszywie nobliwy, a równocześnie „niehigieniczność” tej sytuacji będzie dobrze odpowiadała ich nieoficjalnej, zgoła „nielegalnej” kondycji.

Zmieńmy medium, ze słów powieści w znany wszystkim filmik: irlandzki pub w Londynie może być też przecież chińską piwiarnią z reklamy, którą od jakiegoś czasu pewien polski browar zachęca do wyboru swego produktu. Bierz licho piwo – ale jaki przejrzysty wybór w tej reklamie: wolisz zostać w „sali tradycji” z bezzębnymi dziadkami sączącymi przez rury ze wspólnej kadzi jakieś piwo domowej roboty – czy jednak przeskoczyć kilka kroków dalej, za ścianę, do nowoczesnego baru, w wir kolorowego życia, „do ludzi”, napawając się dobrym piwem ze zroszonej szklanicy? To pytanie nawet nie zostało zadane, gdyż odpowiedź jest zbyt prosta. Czujemy to dobrze, na tym polega ta reklama. A jednak copywriter wszył w tę scenkę coś jeszcze, co też jest i działa: gdy uciekamy z zepchniętej na zaplecze „sali tradycji” do baru „właściwego”, wiemy też dobrze, że nad świat, w którym przywitano nas wylewnie, wybraliśmy świat, na którego progu młodzian przywitał nas zdystansowanym: „ja cię nie znam”.

Lepiej pić dobre piwo niż dać się uwieść schematom dobrej reklamy. Jednak schematy sprzedają także pewien obraz świata – taki, który „konfabuluje się” z dobrym obrazem produktu. Czy to prawda, że już nie tylko zimne piwo, ale i gorącą wodę w kranach kupujemy za cenę przejścia z jednego świata do drugiego, z „sali tradycji” do „właściwego baru”? Ze świata „osobników lepiących się do siebie” do świata „zdystansowanych kontrahentów”?

Kilkadziesiąt lat temu rozważano z niepokojem, jak zmienia się świat, w którym nauczono się rozbijać jądro atomu. Jednak o wiele ważniejsze jest dziś nadążanie myślowe za procesem, w którego centrum znajduje się rozbijanie jądra społeczeństwa naturalnego.

Jądro społeczeństw rozbija się obecnie już nie w rewolucyjnych laboratoriach, lecz przy pomocy kompletów „zrób to sam”: słowami, skojarzeniami, pryncypiami, żartami, którym niemal nikt nie jest w stanie się nie dać – przede wszystkim dlatego, że już nie zauważamy, że dzieje się coś „sprzecznego z naturą”. Antyspołeczne bomby jądrowe wybuchają wśród nas co chwilę, lecz nie robią żadnego wrażenia.

Pojedynczość osobnicza

Zmieńmy kanał, może będzie coś ciekawszego.

Energiczny starszy pan poprawia krawat przed lustrem, wyraźnie szykuje się do wyjścia (może na randkę, z porcją dobroczynnej viagry w kieszonce kamizelki?). W tle pojawia się jego syn. "Ma tutaj tata coś na wydatki - mówi wręczając banknot. - Tylko niech tata będzie przed dziesiątą". Spojrzenie ojca gaśnie, boleśnie poczuł ściśnięte cugle. To reklama funduszu emerytalnego – który sygnalizuje, że z jego pomocą życie starszego człowieka nie musi być aż tak okropne jak los ojca uzależnionego od syna.

Rywalizacja starego i młodego gospodarza to temat stary jak świat, tutaj nihil novi sub sole. Na tym motywie, „kto będzie trzymał cugle”, urosły tony anegdot.Nowe jest tylko to, że właściwym rozwiązaniem tego napięcia jest oddanie się w opiekę „systemu”. Zimny i bezosobowy „system emerytalny” jest dla nas czymś bezpieczniejszym niż wikt i opierunek u swoich. Choćby więc ten system oszukiwał ludzi nie gorzej od kanciarza i traktował ich zgoła po kafkowsku – zawsze może liczyć na zaufanie większe niż własna rodzina. Zresztą to cała rodzina zaufała systemowi, i dlatego obraz z reklamy jest fałszywy już po prostu dlatego, że mało jest dziś synów, którzy mieliby zamiar wydzielać swym ojcom kieszonkowe. Już raczej wezwą swych rodziców do dzielenia się emeryturą. Całe rodziny żyją z emerytury – całe rodziny zaufały funduszowi emerytalnemu.

Jednak w zwykłym biegu rzeczy, strukturalizowanym przez system emerytalny, zmiana wprowadzona przez indywidualną emeryturę polega na radykalnym zawężeniu symbolicznej sfery dobra wspólnego: środki odcinane od comiesięcznego dochodu i odprowadzane przez lata do systemu emerytalnego dość trudno traktować jako transpokoleniowe dobro wspólne rodziny (udział w którym jest regulowany sprawiedliwością społeczną), jest to coś, co można by porównać jedynie do swoistej „wyprawy”, której jednostkową przynależność podkreśla coś w rodzaju „intercyzy”, wyłączającej ten dorobek z dziedzictwa rodzinnego. Dziś zatem wypracowuje się własne emerytury, a nie wspólne dobro. Sprawiedliwość społeczna także tutaj jest wypierana przez sprawiedliwość rozdzielczą.

W poruszonej sprawie wcale nie chodzi jednak o krytykę samego systemu emerytalnego, który w zmieniających się warunkach społecznych nowoczesności mógłby być, przynajmniej dla niektórych, dobroczynnym sposobem zabezpieczenia starości. W istocie chodzi nie o ten czy inny system, lecz o rysę cywilizacyjną, która być może wywołała konieczność emerytur – ale pogłębiając się, uderza również w nie same. System emerytalny wymaga solidarności pokoleń, przynajmniej we właściwym mu wymiarze społeczno-ekonomicznym: ludzie włączeni w system przez cały czas aktywności zawodowej pracują na aktualnych emerytów – aby z kolei po przejściu na emeryturę korzystać z pracy następnych pokoleń. Ten piękny obraz ulega zakłóceniu wraz z radykalnymi spadkami urodzeń na granicy pokoleń, gdy – na dodatek przy wydłużeniu przeciętnej życia emerytów – proporcja utrzymujących i utrzymywanych nie gwarantuje już płynności finansowej systemu. Jesteśmy tego świadkami w wielu krajach Zachodu.

Jak pokazuje zacytowana reklama, ważnym nerwem systemu emerytalnego jest kombinacja nieufności międzypokoleniowej i egoizmu jednostki, jej wysiłku „zachowania” (zastępującego wolę „przekazania”). I, co ciekawe, podobna kombinacja podcina z czasem także system ubezpieczeń społecznych: zabójcze dla tego systemu demograficzne zwijanie się społeczeństw jest efektem oparcia swojej przyszłości raczej na koncie niż na potomstwie oraz niechęci do podejmowania inwestycji tak „ryzykownych” i długotrwałych jak zrodzenie i wychowania dzieci (w liczbie mnogiej!). Po zużyciu się kapitału solidarności społecznej – wypracowanego przez społeczeństwo tradycyjne z jego archaiczną spójnością wielopokoleniowej rodziny – system emerytalny musi ewoluować w stronę jeszcze bardziej zindywidualizowanych – co ma znaczyć: jeszcze bezpieczniejszych – kont z lokatami inwestycyjnymi. Czasami przypomina to wyprzedaż szalup na potężnym statku o posturze Titanica: gdy wszystko będzie szło pod wodę, dzięki nam uratujesz swoją skórę! Ponieważ jednak w systemie ekonomicznym wszystko jest połączone, a żywioły rynku nadal trudno przewidywalne, w momencie kryzysu nawet ta gwarancja posiadania miejsca w szalupie ratunkowej może się okazać tylko formą dopuszczenia do brutalnej gry w komórki do wynajęcia.

Rozszczepienie percepcji

Zmieńmy kanał, leci telenowela.

Państwo X zatrzymawszy się w małym miasteczku, zapragnęli odwiedzić miejscowy cmentarz. Przechadzając się wśród starych i nowych grobów wokół drewnianej kaplicy, byli pod wielkim wrażeniem klimatu tego miejsca. Dociekliwie wczytywali się w tabliczki nagrobne i dopytywali o dzieje kościółka. Dziwiło i irytowało ich tylko jedno: dlaczego ich dzieci wciąż pytają o śmierć i o nieboszczyków?

Prawda, że to dziwne połączenie: być na cmentarzu i rozmawiać o śmierci? Państwo X wyczuli ten absurd i bardzo im się nie spodobał kierunek dywagacji ich dzieci… Państwo X zostali wyuczeni, że sami decydują, co z czym się kojarzy – i kiedy o czym będą rozmawiali. Sami zdecydują, czy i kiedy zmarli wejdą w myśli żywych.

Przytaczam tę historyjkę bynajmniej nie po to, by lamentować nad „terapeutycznym” wypieraniem faktu śmierci z oficjalnego nurtu obyczajowości. To osobny temat. Tym razem chodzi o trochę coś innego: o to, jak konkretność świata, w którym żyjemy, zostaje zakryta konkretnością określonego zainteresowania. Jest faktem, że Państwo X bardzo chcieli pokazać swoim dzieciom piękny wiejski cmentarz – natomiast zdecydowanie nie chcieli z dziećmi rozmawiać o śmierci, która jednak na cmentarzu jest czymś naprawdę trudnym do pominięcia. Sytuacja na cmentarzu pokazuje, że Państwo X różnią się od własnych dzieci typem percepcji i dociekliwości: najwyraźniej uważają, że mogą sobie pozwolić na odbiór świata jako szeregu rozdzielnych strumieni wrażeń, podczas gdy ich dzieci reagują (jeszcze?) na naturalne całości i zmierzają do uchwycenia tego, co istotne. Są to wyraźnie dwa różne podejścia: jedni sądzą, że to ich konkretne zapotrzebowanie określa ramy percepcji (i komunikacji), za to drudzy przyjmują, że percepcja i komunikacja może mieć charakter bardziej bezinteresowny – ale wyznaczony konkretnością miejsc, wydarzeń, osób, spraw.

Gdyby więc któregoś dnia Państwo X trafili do owego irlandzkiego pubu w Londynie, musieliby natychmiast znaleźć i zdefiniować jakiś określony cel swojej tam bytności – w odróżnieniu od bywalców tego lokalu, którzy oczywiście też mają jakieś swoje intencje i motywy, lecz do pubu zachodzą niemal „ot, tak”, to znaczy w zasadzie nie w innym celu niż żeby „posiedzieć przy barze” (gdyż wszystko inne w tym się zawiera).

Ta anegdota jest tylko pretekstem do postawienia pytania o stopień „kanałowego” rozszczepienia zarówno percepcji, jak i naszych międzyludzkich komunikacji dzisiaj. Na ile gotowi jesteśmy odnosić się do wewnętrznie zróżnicowanych całości, odbieranych w kontakcie ze światem, i na ile czujemy się skłonni do odnajdywania się z innymi w rozmowie o całościach.

Coś przynudza, zmieńmy kanał…

Dywersyfikacja

Prezydent A.K. wręczając medale czcigodnym staruszkom z AK – za udział w Powstaniu Warszawskim – wyraża zdumienie, że jako młodzi ludzie „odebrali sobie sami” „niekwestionowane prawo młodości”, którym jest pragnienie „korzystania z uroków świata”, „budowanie swojego życia”. Prezydent A.K. uniósł się w retoryce pochwały, że młodzi ludzie z AK „uznali wyższość patriotycznego obowiązku”.

Pięknie powiedział prezydent A.K. Nikogo nie zgorszy jego retoryka – mimo że jest zbudowana na w sumie dziwnym założeniu, że ludzie w kraju okupowanym przez morderców, wyznających zasady wojny totalnej, mogą dywagować o tym, czy „odbiorą sobie sami prawo młodości”. Wybór udziału w walce w obronie zaatakowanej własnej wspólnoty wygląda tu na godne podziwu, ale odstępstwo od reguły i efekt ważenia racji w abstrakcyjnej konkurencji przyjemności i obowiązku. Bohaterstwo zaś to coś jakby przeciw naturze – ale chylimy czoła, że ktoś tak „wybrał”, gdy inni wybiorą inaczej. Prezydent A.K. w imieniu nas wszystkich wysoko ocenił bohaterskie wybory młodych ludzi czasu wojny.

Chwała bohaterom narodowym. Ale może chwała za to, że na tle naszej ludzkiej skłonności do lenistwa i tchórzostwa, w sytuacji grozy oni po prostu robią „to, co należało”? Przypomnijmy to bardzo lapidarne zdanie młodziutkiej „Inki”, sanitariuszki od „Łupaszki”, która wytrzymawszy tortury mające wydobyć z niej dane potrzebne do aresztowania innych, przed ubecką egzekucją zdążyła powiedzieć komuś: „Tylu ludzi mogło zginąć… Powiedz babci, że zachowałam się jak trzeba”. Być może więc miarą realnego bohaterstwa jest „zachowanie się jak trzeba” – wytrwanie w świecie poprawnych lojalności, właśnie tak, że można uspokoić babcię, jak „Inka”?

Tymczasem windowanie bohaterstwa wysoko ponad real zwykłego życia, poza rzeczywiste lojalności i wierności, ma w sobie ukryty potencjał sprytnej wymówki: przecież nie wszyscy właśnie tak muszą wybrać. Oczywiście jesteśmy pod wrażeniem wyboru bohaterów, nawet pomniki im postawimy jak trzeba, pod niebiosa będziemy wysławiali – lecz, „na Boga Ojca”, znajdźmy też miejsce dla historii mniej heroicznych, może nawet nieheroicznych, tchórzowskich. Jeśli nie w Generalnej Guberni, to w PRLu ludzie stawali przecież niekiedy przed dramatycznymi wyborami: wyjazd za granicę (za „nic nie znaczące” raporty dla SB) czy „duszenie się” w kraju? Itp. Wielu było takich, którzy pytali, czy wolno im „odbierać sobie niezbywalne prawo młodości” – i tylko konkluzje mieli inne niż powstańcy warszawscy. Jak, nie przymierzając, sam prezydent A.K.

Oto sytuacja, którą nieźle opisywał film wojenny Wojna Harta (tak, tak, oczywiście amerykański i oczywiście z Bruce’m Willisem). Tam to pułkownik McNamara – by rzec w już nam znanym stylu retorycznym – „odbiera sobie prawo do wypoczynku” w niemieckim obozie jenieckim, i kontynuuje walkę, a nawet więcej: nadal uważa się, jako wyższy oficer, za upoważnionego do ryzykowania życiem swoich jenieckich podkomendnych, nawet tych, którzy niewolę traktują jako przerwę w obowiązkach. Tak dzieje się dlatego, bo McNamara ma niezmącone poczucie swojej przynależności do pewnej całości – tej całości, w której zajmuje miejsce dowódcy – i wie, że o ile to tylko możliwe, w każdym miejscu ta całość ma realizować swoje dobro wspólne w jego pełnym rozmiarze: dążyć do zwycięstwa w walce.

Można domniemywać, że taki McNamara mógłby być postacią heroiczną, której losy – jak wiele innych podobnych w dziejach – opiewano by w balladach słuchanych i śpiewanych z chęcią w pubie pełnym ludzi znajdujących tu wzmocnienie i naprostowanie swego własnego ludzkiego heroizmu. Zresztą taką właśnie rolę może on odgrywać jako postać filmowa – z tym, że to medium zupełnie inaczej organizuje odbiór społeczny, rzadziej aktualizuje potencjał wspólnego przeżywania zachwytu.

Bohaterowie takich opowieści z czasem tracą wyrazistość swej historycznej indywidualności – gdyż spełniają coraz bardziej rolę powszechnika moralnego, zapraszającego do „bycia takim jak on”, a nie rolę nadludzkiego lub nieludzkiego herosa. Wyostrzeniu ulegają wszystkie te cechy, które mogą połączyć ich życie i nasze. Chyba że McNamara i powstańcy warszawscy zostaną ukazani właśnie jako nie-my – w sumie jako dziwacy, z powodu których są tylko same kłopoty, a tzw. zwykli ludzie nie mogą realizować swoich własnych „wolnych wyborów”. Jako dziwacy, których staroświecki obyczaj nakazuje uczcić od święta, lecz którzy sami postawili się na marginesie zwykłego życia.

Wolność od wolności

Co za oficjałka! Zawsze możesz zmienić kanał!

W czerwcu br. krajem wstrząsnęła sprawa czternastolatki „Agaty”. Zaszła w ciążę ze swym chłopakiem – i, wyraźnie pod naciskiem matki, zgłosiła się do szpitala w celu aborcji. Jednak po rozmowie z deklarującym pomoc księdzem z domu samotnej matki zaczęła się wahać – bo okazało się, że jej wybór nie ogranicza się do strasznej alternatywy: zabić dziecko lub zostać sama z dzieckiem; ksiądz zadeklarował, że po urodzeniu dziecka „Agata” może je zostawić do adopcji. Obszar rozważanego wyboru znacznie się rozszerzył, a krwawa ekstremalność decyzji aborcyjnej odpychała dziewczynę w stronę wahań. To właśnie wstrząsnęło m.in. Wandą Nowicką z fundacji proaborcyjnej: „Jak Agata ma podjąć świadomą decyzję?”

„Świadomość” decyzji dziewczynki zagrożona została tym, że zamiast korzystać nadal z porad prawników od Wandy Nowickiej, w pewnym momencie – według słów własnych tej ostatniej – „rozmawiała tylko z psychologami wskazanymi przez organizacje prorodzinne”. Zatem podjęcie „świadomej decyzji” było zagrożone z powodu zagęszczenia się wokół Agaty niewłaściwej świadomości: psychologowie rozmawiający z dziewczynką uświadamiali ją bardzo niewłaściwie. Niewłaściwa świadomość mogła unicestwić świadomą decyzję dziecka.

Na czym jednak polegałaby taka świadomość, która dawałaby Agacie możliwość „wolnego wyboru” – i w końcu ją dała, dzięki zaangażowaniu pani minister działającej zgodnie ze standardami PO-PiSowymi? Ten kształt świadomości został zdefiniowany w tamtych dniach wielokrotnie, przede wszystkim na łamach „Gazety Wyborczej”: chodzi o świadomość przepisów obowiązującego prawa stanowionego. Świadomie podejmuje swoją decyzję ten, kto albo sam wiedział, albo został poinformowany, jak opisuje jego przypadek prawo obowiązujące w naszym państwie. Tę właściwą świadomość zapewniali dziewczynce działacze proaborcyjni. Załóżmy – choć jest to założenie czysto hipotetyczne – że z tego zadania wywiązywali się poprawnie, że przychodzili do czternastolatki, żeby jej powiedzieć tylko tyle: „twoja ciąża jest wynikiem czynu zabronionego, a w takiej sytuacji, według obowiązującego prawa, nikt nie może stosować sankcji prawnych w przypadku jeśli wybierzesz aborcję”. Czy możemy sobie wyobrazić, że oni właśnie tak mówili? Nie? A więc może mówili tak jak to robią w mediach, np. tak: „nikt nie może skazywać tej dziewczyny na niechciane macierzyństwo, ona ma prawo do usunięcia niechcianej ciąży, do której doszło w warunkach urągających świadomemu planowaniu rodzicielstwa”. Tak chyba prawdziwiej – tak to pamiętamy z całego szeregu wystąpień „zwolenników wolnego wyboru”?  Jeśli tak, to w tej „świadomości” jest całkiem sporo ukrytych założeń i również sporo zniewalających determinizmów.

Summa summarum: właściwa „świadomość” – jako dyspozycja, w której można podjąć wolny wybór – to owszem, przede wszystkim znajomość ram prawnych (według prawa stanowionego) – i na tym kończy się to, co „obiektywne”, możliwe do opisania w jakiejś racjonalnej komunikacji (w rozmowie, poradzie, nakazie…). Jeszcze niedawno zgadzaliśmy się wszyscy, że inną lecz realną, może nawet nadrzędną, racjonalność reprezentuje sumienie – lecz w ostatnich latach także ono staje się niemodne, kwestionuje się je ze względów „politycznych”: dlatego, że to właśnie w imię sumienia lekarze odmawiają dziś wykonywania zabójstw prenatalnych. Sumienie nie ma więc szans u takiej prof. Środy wtedy gdy jest traktowane – tak jak w traktatach moralistów od czasów Sokratesa – jako rzeczywiście najwyższy trybunał oceny moralnej, wyższy niż ustawy. Byłoby inaczej gdyby sumieniem nazwać coś podrzędnego względem ustaw: niedającą się uzasadnić i niepotrzebującą się uzasadniać indywidualną intuicję takiego czy innego wyboru, ale podejmowanego zawsze wewnątrz pola swobody dopuszczanej przez prawo stanowione. Gdy zatem wyrysowana zostanie przestrzeń swobody prawnej, pozostają już tylko osobiste przeświadczenia, takie czy owakie. Oficjalnie nikt nie może w nie ingerować – tak mówi liberalny dogmat. W rzeczywistości ingeruje w nie, i to mocno, codzienna perswazja, retoryczna sztuka mistrzów przekazu społecznego. Gdy przez wszystkie dni wahań „Agaty” w gazecie czytaliśmy codziennie werset: „Agacie zostało jeszcze tyle a tyle dni” (do wyczerpania terminu „legalnej aborcji”), to był to tylko jeden z wielu i jeden z najdelikatniejszych codziennych proaborcyjnych szturchańców, które docierały do dziecka.

Żyjemy w świecie, w którym gdy w warstwie oficjalnej głosi się oparcie relacji społecznych na kompromisie ustaw, to wcale nie znaczy, że nie wymierza się dotkliwych kopnięć „pod stołem”, aby wypełnić przestrzeń wyboru określonymi „intuicjami”. Jeśli jednak do stołu zbliży się ktoś, kto powie, że prawość i nieprawość wyboru, czynu zależy ostatecznie nie od prawa i nie od osobistych przeświadczeń, lecz od zupełnie obiektywnego porządku rzeczy, reprezentującego racjonalność zupełnie nadrzędną względem racjonalności społecznego kompromisu – traktuje się to jak inwazję z innego świata, napad uniemożliwiający osiągnięcie „świadomości” potrzebnej do „wolnego wyboru”. Na tym właśnie polegała „agresja” ks. Podstawki względem czternastoletniej „Agaty”.

Ech, to takie smutne. Zmieńmy kanał na coś lżejszego.

Totalna bezinteresowność

Konflikt światów to czasami walka określonych retoryk o uznanie za dopuszczalne lub wzorcowe w przestrzeni publicznej – a zwycięstwo którejś z nich nie jest przecież bez konsekwencji także dla realnych zachowań. Gdy w sierpniu br. PSL został oskarżony o praktykowanie nepotyzmu w centralnych urzędach państwowych, wicepremier Waldemar Pawlak kontrował, że „największą nagrodą dla rodziców jest sytuacja, kiedy dzieci podejmują i kontynuują ich dzieło”, zapewniając równocześnie, że kwestionowane nominacje dotyczą osób dobrze przygotowanych merytorycznie, których jedynym „grzechem” jest to, iż są bliskimi osób decydujących o ich awansie czy zatrudnieniu. Nie musimy w tej chwili ani wierzyć, ani nie wierzyć Pawlakowi, gdyż nie chodzi nam o meritum tamtego konfliktu. Można też powiedzieć, że chodzi nam o meritum, lecz inne od tego, na którym skupiona była uwaga mediów. Chodzi nam przede wszystkim o to, że w całej wypowiedzi Pawlaka to zdanie o kontynuacji przez dzieci dzieła rodziców uznano natychmiast za najbardziej kontrowersyjne lub łatwe do ośmieszenia – i właśnie od tej strony media „podchodziły” do sprawy, starając się wyeksploatować jak należy – podpropogowo i nadprogowo – motyw chłopskiej pazerności, zagarniania „pod siebie i swoich”. Tej postawie przeciwstawiano, ustami premiera Tuska i innych transparentnych platformersów, przenajświętsze standardy „wyłącznie merytorycznej” polityki kadrowej, opartej m.in. na wykluczeniu wszelkich pozorów stronniczości. Wiemy, jak świetnie działa ta bezstronność i transparencja – a jednak manewr retoryczny Pawlaka nawet jego współpracownicy z „peezelu” uznali za kompromitację. Czemu aż tak?

Cokolwiek by sądzić o rzeczowym fundamencie tego sporu, można przyjąć, że w tej grze zderzono dwa różne sposoby myślenia. Według tego, którym usiłował zagrać Pawlak, człowiek przygotowuje się do swej roli także dzięki doświadczeniom swego środowiska rodzinnego: synowi cukiernika jakoś łatwiej będzie zostać dobrym cukiernikiem, córce fryzjerki – wprawną fryzjerką. To samo dotyczy – i to nie tylko dzięki machinacjom korporacyjnym – rodzin lekarskich, prawniczych czy wojskowych. Wiemy o tym, i do pewnego stopnia chętnie z tego korzystamy: np. gdy ktoś powiada, że jest restauratorem od pokoleń – prawdziwa rzadkość w naszym kraju – zdecydowanie spodziewamy się więcej. Właściwie dlaczego? Czy tylko dlatego, że taki ktoś dysponuje jakąś hermetyczną wiedzą, a może nabytym już w etapie płodowym zespołem doświadczeń zawodowych? Ależ nie, rzecz nie tylko w wiedzy czy inicjacji w takie czy inne rzemiosło. Tak naprawdę czymś co najmniej równie ważnym jest niepisany certyfikat i niepisane poręczenie – oraz niepisana lojalność. Istnieje tu założenie, że ktoś bardziej zakorzeniony jest też mniej anonimowy – a jako mniej anonimowy, postępuje rzetelniej i bardziej odpowiedzialnie. Hmm, oczywiście pod warunkiem, że zakorzenienie jest czymś innym niż „układ” dumpingujący obyczaj i jakość.

Po drugiej stronie, jako alternatywa, jest nam proponowany standard maksymalnie zobiektywizowanej i zindywidualizowanej technokompetencji. Z pozoru nic lepszego! Jak to  wygląda w praktyce, mówią nam wciąż całe seriale afer, w których korupcja jest wszechobecna. Jak widać, straszny „nepotyzm” to nie jest główny nerw nadużyć – za to o wiele łatwiej go namierzyć i stygmatyzować.

Kilka tygodni po wybuchu afery peeselowskiego „nepotyzmu” byliśmy świadkami szczególnej manifestacji platformerskiej „transparencji”: podręczny premiera, minister Nowak (dobre nazwisko – w Polsce brzmi ono tak neutralnie jak: Everyman) rekomenduje na stanowisko dyrektora tworzonego właśnie prestiżowego Muzeum Westerplatte młodego człowieka, który zasadniczo nie dał się jeszcze poznać niczym innym jak byciem dyrektorem biura poselskiego Nowaka. Nowak podkreśla jednak – i to jest bardzo ludzkie – że na stanowisku dyrektora muzeum potrzebuje zaufanego człowieka. Mamy więc płaszczyznę zaufania. Gdzie jest płaszczyzna kompetencji? Kandydat na dyrektora muzeum historycznego objaśnił je niesłychanie interesująco: „Nie interesuję się historią, więc będę chłodnym okiem patrzyć na konflikty historyków”. To atut numer jeden. Atut numer dwa: „Nie mam doświadczenia”.

Co ciekawe, po wyliczeniu tych mocnych atutów pan Maciej Krupa – człowiek o duchowej aparycji championa z reklamy Gillette, który mówi: „Nigdy nie myślę o wczoraj” – został zaufanym kandydatem do objęcia funkcji dyrektora Muzeum Westerplatte. Tym samym można powiedzieć, że nie mamy tu do czynienia z wypadkiem przy pracy, lecz z wyznaczeniem obowiązującej interpretacji TQM (total quality management): w świecie, w którym np. dziennikarze za swój największy skarb uznają „niezależność”, mamy teraz propozycję, by wysokimi urzędnikami czynić osoby pozbawione zainteresowania sprawami, którymi będą się zajmowały. Nikt nie będzie ich podejrzewał o zaangażowanie czy stronniczość. Urzędnicy totalnie bezinteresowni (za pensję 9,5 tys. miesięcznie). Nigdy nie ośmielilibyśmy się twierdzić, że jest to – w sferze faktów – zupełna nowość. Jednak nowe jest uznanie tej „bezinteresowności” za cnotę. Absolutne spełnienie cnót profesjonalnego menedżera. Czymś wyżej może być już tylko premier niezainteresowany polityką.

Odróżnić, aby oddzielić

Spoza szeregu tych paru anegdot przebija pewien system – w którym zasadą jest atomizacja tego, co w naturze klei się w trudno rozdzielne całości. Oczywiście uznanie pokrewieństwa za przeszkodę do kariery (w związku z podejrzeniem o „nepotyzm”) to w tej kolekcji jedynie drobna poszlaka – w każdym razie o wiele ciekawsza jest ewolucja obiektywizmu i bezstronności urzędnika państwowego ku „bezinteresowności” polegającej na braku zainteresowań, nadmiernie angażujących go w sprawy, którymi ma się zajmować. To jednak jest już kuriozum, które budzi powszechny sprzeciw i wesołość. Uwagę należałoby zatem przyłożyć przede wszystkim do tych przypadków, które traktujemy dziś jak pogodę – czyli jako naturalne środowisko naszego życia. O takich przypadkach również była mowa – i to właśnie one tworzą naprawdę centralne mechanizmy systemu.

Prywatyzacja dorobku jednego pokolenia rodzi – na pewno niechcący, lecz jednak skutecznie – prywatyzację życiowych celów w innym pokoleniu. Przekonanie, że – w ślad za pozytywistycznym encyklopedyzmem – wolno nam kawałkować obraz świata i kształtować go raczej według wytyczanych przez nas pokrewieństw pojęciowych czy alfabetycznych, a nie realnych zależności – rodzi rozszczepienie kultury masowej w więzienia „kanałów tematycznych”, unicestwiając rzeczywistą uniwersalność tzw. wykształcenia ogólnego. Uznanie naszych wyborów moralnych za skrzyżowanie społecznej użyteczności ze ściśle indywidualnymi preferencjami – czyni z każdego uniwersalnego postulatu moralnego zagrożenie wolności, a z każdej próby poważnego dialogu agresję zakłócającą jednostkową „świadomość”. Jak poradzić sobie z bohaterstwem w służbie publicznej? Opisanie go jako głównie indywidualnego wyboru – wspaniałego, bo tak różnego od inklinacji natury i dążenia wszystkich – czyni zeń postawę na tyle partykularną, że uniwersalizm ograniczy się jedynie do intencji „cierpienia za milijony”, obok zwykłych ludzi, którzy tej ofiarności obywatelskiej ani nie muszą współodczuwać, ani nawet z dala rozumieć.

Kilkadziesiąt lat temu Jacques Maritain podsumował swoje odkrycie bogactw metafizyki „starej szkoły” dewizą, która miała opisać jedno z najważniejszych wyzwań filozoficznego realizmu: distinguer pour unir – „odróżnić, aby zjednoczyć”. O wiele mniej „anielski” Gustave Thibon wracał do znanego motywu ewangelicznego – „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” – aby wyjść z nim daleko poza jego źródłowy kontekst nierozdzielności małżeństwa: chodziło mu o zachowanie naturalnej spójności wszędzie tam, gdzie – jak w małżeństwie, ale i w relacji duszy i ciała czy jednostki i społeczeństwa – napięcie i kryzys daje często pokusę „rozwodu”. My jednak żyjemy właśnie w świecie potężnych „procesów rozwodowych”, gdzie odróżnienie jest często utożsamiane z oddzieleniem. Jeśli kultura ma wpływ na człowieka, z pewnością poprzez tę kulturę „rozwodu” uruchamiają się w nas wszystkie podstawowe mechanizmy skryptowe, znane jako syndrom dziecka z rozbitej rodziny – z tym, że teraz skłóconymi „rodzicami”, których konfliktom przyglądają się malcy, jest odpowiednio: duchowość i cielesność, doświadczenie i rozum, odczuwanie i postrzeganie, prywatne i publiczne, natura i łaska itp.

A jednak najbardziej dotkliwe i rujnujące jest nie tyle rozstrojenie różnych wspomnianych wyżej harmonii „partnerskich” (harmonii zachodzących między czynnikami o statusie „partnerów”) – lecz stałe naruszanie fundamentalnej zasady całości, zgodnie z którą każda część jest podporządkowana całości (a więc uderzanie w samą strukturę przynależności). Nieustannie przecież jesteśmy skłaniani do praktycznego przyjęcia twierdzenia wprost przeciwnego: że całość jest jedynie efektem części – że w sumie istnienie całości jest jakimś pozorem, wynikającym z nagromadzenia zupełnie odrębnych, osobnych, pojedynczych faktów-istnień. Że takim złudzeniem jest istnienie natury ludzkiej, uniwersalnych praw naturalnych, w ogóle zasad o walorze powszechnej prawdziwości, istnienie naturalnych społeczności, ciągłość historii i realna tradycja (czyli przekaz zachowujący istotę).

Z pozoru wykasowanie tych wszystkich rzeczy „całościowych” z matrixowej wersji naszego życia – czyli właściwie ze znacznych obszarów tego, co „obowiązuje” w przestrzeni publicznej – powinno uczynić jednostkowy byt każdego bardziej przestrzennym, podatnym na ów wymarzony „wolny wybór”, kreatywny swobodny lot. W praktyce każde wypchnięcie poza oficjalność jakiejś więzi i całości naturalnej czy historycznej kończy się zastąpieniem jej jakimś schematem sztucznym –  a ponieważ wiadomo, że jest on sztuczny, musi być tym bardziej pilnowany i sankcjonowany, zupełnie jak koncept „umowy społecznej” u Rousseau, traktowany jako zapora względem zbrodniczej historycznej natury ludzkiej, domagał się ochrony naprawdę totalitarnej. I tak właśnie jest co jakiś czas w różnych sektorach życia: gdy czujemy, że coś się „atomizuje”, oznacza to tylko, że lada moment zostanie poddane nowej, druzgocącej dyscyplinie.

Dziel i rządź?

Czyż nie o tym właśnie mówił Jan Paweł II w swojej słynnej frazie o tym, że demokracja pozbawiona wartości staje się totalitaryzmem? Demokratyczny ład społeczeństwa, z którego uprzątnięto wiele „niewygodnych”, „krępujących” zapór aksjologicznych i powłok pośrednictwa społecznego, pozostawia jednostkę czy grupę oko w oko z nieskrępowaną niczym (przynajmniej teoretycznie) zinstytucjonalizowaną „wolą powszechną”, kreowaną dziś tyleż przez sondaż, co przez dyktando medialne. Bezosobowy despotyzm biurokracji interpretujących „wolę powszechną” to, na dłuższą metę, zagrożenie być może znacznie cięższego kalibru niż powstałe na marginesie ideologii demokratycznej i praktyki demokracji liberalnej zbrodnicze totalitaryzmy dyktatorskie.

Na wstępie swoich rozważań „o władzy i bezsilności” Jadwiga Staniszkis dzieli się uwagą, która – w jej ustach – może więcej niż niepokoić: „Wydaje się, że świat społeczny coraz bardziej upodabnia się do wizji, które jeszcze niedawno były traktowane jako prywatne, wstydliwie ukrywane koszmary. Także bowiem ci ‘normalni’ zaczynają kwestionować założenia, których my, w większym lub mniejszym stopniu autystyczni, nigdy nie potrafiliśmy zrozumieć. Na przykład to, że ludzie, rozmawiając, chcą się czegoś dowiedzieć, odkryć jakiś wspólny obraz rzeczywistości, zrozumieć drugiego człowieka. I że dążą do wspólnego, trwałego systemu znaczeń”. Staniszkis konkluduje: „Społeczeństwa stają się chimeryczną, bezkształtną meduzą, zagadką dla samych siebie. Postępujące ‘odspołecznienie’ … zbliża rzeczywistość do wyobrażeń, jakie na jej temat mają dzieci autystyczne”[2].

To interesujący punkt widzenia i pogląd: pani profesor opisuje procesy atomizacji, które zdają się całkowicie odpowiadać jej własnej osobowości „autystycznej” – lecz choć potrzeba społeczeństwa (szerzej: potrzeba całości) nie kształtuje jej przeżyć, obawia się jednak zbytniego upowszechnienia tej antyspołecznej „bezinteresowności”. „Ja sama jestem aspołeczna, społeczeństwo mnie jedynie męczy, relacji społecznych nie przeżywam, odtwarzam je sobie czysto intelektualnie – mówiła w wywiadzie dla „Europy” w 2007. – Jednak myślę, że w skali masowej odspołecznienie jest bardzo kosztowne i ludzie chcieliby ten proces odwrócić”[3].

Odwrócić proces odspołecznienia, fragmentacji całości społecznych i moralnych? Staniszkis mówi o tym na chłodno, jako o rozwiązaniu, które kalkuluje się lepiej niż kontynuacja procesów społecznej deregulacji. Czy jednak po forsownych „dekonstrukcjach” ewentualna rekonstrukcja społeczna da się przeprowadzić wyłącznie na mocy takiego chłodnego projektu?

Jest to mało prawdopodobne. Można by powiedzieć, że istnienie społeczeństw – czy w ogóle całości – nie będzie nigdy kwestią samego „rozumu praktycznego”, czyli świadomości takiej „potrzeby”. Ono potrzebuje głębszych przeświadczeń i intensywniejszych przeżyć – w sumie właśnie tego, co w świecie liberalnym uważane jest za fundamentalizm, a jest faktycznie fundamentalnym zaufaniem do logosu włączenia każdej części w odpowiednią jej całość, najgłębszym, metafizycznym przeświadczeniem o społecznym charakterze natury ludzkiej.

Właśnie dlatego co mądrzejsi myśliciele liberalni patrzą na zjawiska „fundamentalistyczne” równocześnie z lękiem i nadzieją. I mają swoje oczekiwania. Mówiła o nich także Staniszkis, starając się objaśnić przesłuchującemu ją Robertowi Krasowskiemu swój ambiwalentny stosunek do Marka Jurka. „Ludziom żyjącym w coraz mniejszych ogniwach, w rozpadającym się społeczeństwie – mówiła – pokaże to, że jednak żyją w społeczeństwie, bo przypomni im spory, które w przeszłości cementowały wielkie wspólnoty”[4].

W poszukiwaniu pożytecznych fanatyków

Taka nuta nie jest czymś zupełnie nowym. W świecie klasycznego liberalizmu od zawsze obecna była opinia, że jednak warto zostawić w spokoju owe „sale tradycji” (by wrócić do wyobrażenia z reklamy piwnej wspomnianej na początku artykułu), o ile znajdują się one na zapleczu i nie tarasują nikomu dostępu do nowego ładu. Te enklawy bywały czymś w rodzaju przypomnienia agnostykowi żywej wiary, której nie podzielał i której nie miał zamiaru brać pod uwagę w swym życiu – lecz której owoce społeczne, jak Ernest Renan, przynajmniej częściowo uznawał lub podziwiał. Teraz doszło do tego widoczne w refleksji Staniszkis poczucie pewnej katastrofy – i to takiej, która znajduje się w linii logicznych następstw zasad, które się akceptuje i których nie ma się zamiaru kwestionować. W tej sytuacji myśl biegnie ku paradoksowi: jeśli nie mamy siły sprzeciwiać się temu kryzysowi, może niech zrobią to za nas „fundamentaliści”?

Oto refleksja jakby żywcem wyjęta z rozmyślań prezydenta z Obozu świętych Raspaila, szukającego jakiegokolwiek punktu podparcia w magmie samounicestwiającego się Zachodu: „Przeżywamy dziś fazę rozpadu, w której wszystko - nawet elementy wielkich dyskursów - pojawiają się jedynie w formie pastiszowej karykatury. Tego żądają współczesne media, ale też i my sami wiemy, że jest już za późno, że nikt z nas w nic nie wierzy. Musimy się doprowadzić do histerii, żeby przywrócić kategorie ogólne - żeby ludzie zobaczyli, że są czymś więcej niż sumą ludzi…”[5].

„Jest już za późno, nikt z nas w nic nie wierzy” – to zdanie z rozmowy Staniszkis z Krasowskim należy oczywiście wziąć raczej jako autodiagnozę dotyczącą pewnego środowiska, a nie jako charakterystykę szerszego społecznego „my”. A jednak uwaga o przekształcaniu się wielkich dyskursów – tych wyrażających wiarę w całość – w „pastiszowe karykatury” wydaje się godna większej uwagi.

Nie wiadomo, czy pani profesor mówi o tych „formach pastiszowych” z żalem – lecz wydaje się dość jasne, że to jedynie takie formy kulawego tradycjonalizmu nadają się do spełnienia roli, która została im przewidziana w „przywracaniu kategorii ogólnych” wewnątrz porządku postliberalnego. Chodzi przecież wyłącznie o formy, które wprowadzą element fundamentalistycznego szoku - będą czymś w rodzaju kościotrupa w liberalnej Arkadii. Muszą równocześnie przypominać wszystkim pewną aksjologię – i odpychać większość swoim sekciarstwem. W wersji idealnej powinny to być zatem ośrodki łączące narrację ogólną ze skrajnie partykularną praktyką – połączenie deklaratywnego kultu całości z sekciarską hierarchią rzeczywistych lojalności i interesów. To bowiem będzie oznaczało, że praktyczny partykularyzm takiego ośrodka utrzyma go w ryzach systemu – nawet mimo uniwersalistycznych haseł, którym uwierzą szczerze jego adherenci, zwykle zresztą przekonani, że uczestniczą w jakiejś prawdziwej „kontrrewolucji”. Na przykład tak, że „budowanie życia publicznego na Dekalogu” i „bezkompromisowa wierność cywilizacji życia” zostaną skonkretyzowane i utrzymane w ryzach starań o środki na dokonywanie odwiertów geotermalnych: gorące emocje plus gorące wody.

Czy to jest jedyna perspektywa? Zapewne nie, zwłaszcza w Polsce, w której – jak to wyjaśniała ta sama Jadwiga Staniszkis analizując fenomen „Solidarności” – nominalistyczny kontraktualizm jest o wiele mniej zaawansowany, nawet mimo dewastacji społeczeństwa przez komunizm. Pozostaje pytanie, czy mogący się odwołać do tych nieco większych potencjałów rekonstrukcyjnych rzecznicy społeczno-moralnej tradycji chcą być rzeczywiście autorami „programu dla całości” – czy raczej „pożytecznymi fanatykami”. To dobre pytanie.

Paweł Milcarek 

----- 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj "Christianitas"

-----

[1] Cezary Michalski, Siła odpychania, Warszawa 2002, 85nn.

[2] Jadwiga Staniszkis, O władzy i bezsilności, Kraków 2006, 11.

[3] Fanatycy ożywiają ducha wolności,„Europa”, 14 lipca 2007.

[4] Tamże.

[5] Tamże.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.