szkice
2017.05.23 11:35

Marzocco – stosy dwa…

Każdego dnia, na florenckim Piazza Signoria magma turystów, z pewną – jakże charakterystyczną dla każdego tłumu – pewnością siebie, przesuwa argusowe spojrzenie z jednego punktu na drugi. Szalenie trudno jest dokładnie określić co stanowi przedmiot tej pseudo-estetycznej konsumpcji. Wiele czynników wpływa na to, co rozpoznaje ów zbiorowy podmiot, jakim są turyści. Najczęściej to co akurat autorzy przewodników uznali za istotne i godne podziwu. Zapewne w dziewięćdziesięciu  procentach wskazują te same dzieła i widoki, jednakże rozmaite rozłożenie akcentów, zależne od grubości przewodnika i perspektywy zamieszczonych w nim zdjęć, mogą kierować zachłanną uwagę każdego z turystów (osobno lub w grupie wycieczkowej) w inną stronę.

Oprócz bedekerów duże znaczenie ma pop-kultura, onegdaj rozpowszechniana za pomocą kart pocztowych, a obecnie poprzez internetowe społeczności. W takim przypadku określenie oglądanego przedmiotu jest o wiele prostsze. Zbiór jest po prostu ograniczony. I tak, na Piazza Signoria oczy, telefony i obiektywy aparatów fotograficznych z zachłanną tęsknotą wpatrują się w obnażone przyrodzenia Posejdona, Perseusza… a przede wszystkim Dawida. Owa tęsknota pozbawiona jest jakiekolwiek erotycznej czy nawet wyuzdanej nuty. To zwykła zawiść… każdy zna słynne zdjęcie z penisem, na którym przysiadł ptak i każdy marzy o tym, że i on na Instagramie, fejsiku czy Snapchacie opublikuje „takie” zdjęcie.

Są też miejsca, które owe szklane, wszechobecne, oczy magmy przetwarzającej w Internecie obrazy i informacje, przeważnie pomijają. Na wprost fontanny Neptuna porzucone na bruku koło z łacińskim napisem upamiętnia pewne wydarzenie sprzed lat pięciuset z górą. Zawsze przyglądam się ludziom, którzy wpatrując się męskość władcy mórz stają na skromnej pamiątce śmierci fra Giorlamo Savonaroli. Nie dziwię się im…

Owa pamiątka ostentacyjnie urąga wszelkim zasadom reklamy, zapisana w niezrozumiałym właściwie dla nikogo języku, pisze o jakimś mało istotnym wydarzeniu. Gdyby wybudowano surowemu dominikaninowi jakiś nowoczesny w swej formie pomnik, byłoby znacznie ciekawiej. Może odlana z brązu postać mnicha, przywiązanego do słupa całopalnego stosu, lizanego płomieniami i twarzy wykrzywionej cierpieniem? Taki pomnik robiłby furorę. Całe kolejki ustawiałyby się by przytulić się do męczennika i wykrzywić twarz w głupawym grymasie, uznawanym za niezwykle dowcipny.

Taki pomnik pozwalałby także rozmaitym cicerone na snucie arcy-aktualnych narracji na temat zepsucia papieży, grozy inkwizycji i tym podobnych banałów. Ciekawe, czy ironia losu - legenda męczennika spalonego na stosie, zbudowana na przeciwstawianiu dominikanina i inkwizycji - byłaby dla kogokolwiek czytelna. Nie wykluczam…

Na placu rady byłem świadkiem zdumiewającego, niemalże onirycznego zdarzenia. Na płaszczyznę wkroczył dominikanin. Prawdziwy… miał skórzany pas, różaniec i biały habit. Zmierzał energicznym krokiem od strony katedry w stronę Palazzo Vecchio. Niemalże jednocześnie od strony Ufizzi na plac wkroczył drugi. Różnica była zasadnicza, mimo równie zadbanego stroju zakonnego pochodził z innej planety. Ten pierwszy był młodym człowiekiem, którego jasna cera i rude włosy zdradzały raczej północne pochodzenie. Chociaż nikt nie mógłby wykluczyć, że był Sycylijczykiem, w którym absolutnym przypadkiem odezwały się geny wikińskich przodków podbijających jego wyspę dziesięć stuleci wcześniej.

Ten drugi – mocno posunięty w latach – był Hindusem. Mam wrażenie, że widziałem go w konwencie w Fiesole, górującym nad Florencją. Ale to tylko ulotna imaginacja.

Jednakże prawdopodobieństwo, że na Piazza della Signoria w jednym momencie zjawi się aż dwóch odzianych w habity dominikanów jest w początkach XXI wieku niesłychanie niskie. Niech zatem nie dziwi, że z ogromną ciekawością gapiłem się na nich i śledziłem każdy krok. Poczucie nieprawdopodobieństwa było tym większe, że cały – zgromadzony u stóp florenckiego ratusza – lud jakby omijał wzrokiem obu ziomków Savonaroli. Habity działały odstraszająco – były czymś w rodzaju wielkiego nietaktu, jakiegoś braku dobrego smaku i ogłady.

I wtedy – naprawdę nie wiem z jakiego powodu – uznałem, że obaj zjawili się, uprzednio umówieni, by pomodlić się na miejscu kaźni przeora z San Marco. Że na owym, pomijanym przez wszystkich turystów, okręgu z napisem, padną na kolana i będą się modlić gorliwie za duszę grzesznego brata. Może nawet odśpiewają Salve Regina… Absurdalność tej sceny zachwycała, ale była też tak realna że podjąłem decyzję o dołączeniu się do nich i do tej modlitwy. Nie zaprzątałem sobie nawet głowy tym, że być może obydwaj są wyznawcami Fra Giorlamo i żyją w przekonaniu, że należy wynieść go na ołtarze.

Jednakże synowie świętego ojca Dominika zdawali się wzajemnie nie zauważać, może zresztą naprawdę się nie widzieli? I dość szybko zorientowałem się, że nie ma najmniejszych szans by się przy owym okręgu spotkali, by się spotkali w ogóle. Ten pierwszy, młodszy, zaginął na chwilę w morzu ludzkich głów I gdy go ujrzałem ponownie odchodził pogrążony w rozmowie z innym młodym, lecz odzianym w świeckie szaty, człowiekiem. Podążali w kierunku Santa Maria Novella. Stary zakonnik na wysokości repliki Dawida zawrócił i z powrotem poszedł na plac okolony dawnymi biurami wielkiego przedsiębiorstwa rodu Medyceuszy.

Nie będzie zatem modlitwy za duszę Savonaroli i jego dwóch towarzyszy…

Nie miał on szczęścia do placu rady. Był tenże co prawda świadkiem jego największego tryumfu. Ale to, co zapewne sam dominikanin uważał za jedno z największych dokonań swego życia jest obecnie – także i dla mnie – dowodem jego słabości i grzeszności. Gdy Savonarola, nolens volens, przejął rząd dusz we Florencji, postanowił – wzorem wszelkich dyktatorów i autorytetów – o owe dusze zadbać. Sanacja florencka miała nie tylko urzeczywistnić boże królestwo na ziemi (choćby w maleńkim skrawku) ale także zamienić jej mieszkańców w nowych ludzi. Takich, których wnętrza są godne bycia obywatelami wspaniałego włodarstwa. Sam w kazaniu powiedział:

Pierwszym miastem, które zostanie odnowione, będzie Florencja… tak jak Bóg wybrał lud Izraela, by został poprowadzony przez Mojżesza przez udrękę ku szczęśliwości… tak teraz lud Florencji zostanie powołany do podobnego zadania, pod przewodem jego własnego proroka, nowego Mojżesza… w wieku sabatowym ludzie będą się radować w Nowym Kościele; i będzie tylko jedna trzoda i jeden pasterz.

Zaczął od czyszczenia. Uznał – z całą pewnością słusznie – że florentczycy nad nauki Zbawiciela przedkładają cześć oddawaną Mamonie. Podjął zatem wielki wysiłek aby wykorzenić z nich złe nawyki i nakierować na drogę cnoty. I nie miejmy złudzeń, było z czego czyścić – miasto bogatych kupców i bankierów było miastem grzechu, rozpusty i złodziejstwa. Sam fakt, że główne bogactwa italczyków brały się z lichwy i handlu czynił ich ludźmi nader podejrzanymi. Bogactwo i przepych – tak pożądane i tak ukochane mieszało się w życiu Florencji z pięknem i sztuką. Niestety surowy mnich, zapatrzony w blask aniołów stojących przed tronem Najwyższego, kompletnie nie umiał rozróżnić tych dwóch biegunów splendoru.

Widząc ropiejący wrzód najwyższy autorytet Florencji postanawia go przeciąć, po to tylko by uzdrowić miasto, które – w jego najgłębszym przekonaniu – sam Zbawiciel wybrał na miejsce odnowienia swego władztwa na ziemi. A jedynym skutecznym narzędziem musiała być niewinność. Niewinność powinna posiąść serca ludzi i skutecznie odrzucić ich od próżności. Dlatego też na placu przed ratuszem zapłonęło ognisko próżności.

Wieczór zapustny 7 lutego 1497 roku jawi się w moich oczach jako jeden z najstraszniejszych w dziejach. Prawdziwy czarny wtorek. Przez cały poprzedni miesiąc „Żołnierze Boga”, złożona z młokosów egzekutywa przeora z San Marco, dobijała się do domów żądając w jego imieniu aby mieszkańcy Florencji pozbyli się znaków próżności. Gdy nie spotykali się z pozytywną odpowiedzią, zdobywali swoje groźbą i przemocą. Złe języki – a są one zawsze i wszędzie – sugerowały, że przywódcy owych smarkaczy nieźle się na tym zwalczaniu grzechu obłowili. Tego nikt z nas nie wie ale wiadomo, że właśnie na placu przed Signorią zapłonęło ogromne ognisko – ułożona w siedem stopni piramida próżności zawierała wszystko co odwodzi od cnoty i skłania do grzechu. Wenecki kupiec zaproponował, że wykupi hurtem całe te źródło zepsucia. Wyceniał je na dwadzieścia tysięcy guldenów. Kwota w gruncie rzeczy niewyobrażalna. Wydaje się, że miał szansę na interes życia.

Nie będziemy się katować wyliczaniem co złożono na kilkupiętrowym stosie drewna. Mnie największą grozą przejmuje informacja, że spłonęła na nim część prac Botticellego. Okres, gdy malarz znalazł się pod wpływem Savonaroli przyniósł naprawdę dobra zmianę w jego malarstwie. Nie chodzi jedynie o treści. Nawet najbardziej żarliwym tematom nie sposób przypisać możliwości dokonania zmiany stylu malarskiego. Tworzył bowiem mistrz Sandro Botticelli dzieła zarówno w duchu i treści pogańskie, jak i arcydzieła w treści i duchu pełen chrześcijańskiej słodyczy.

23 maja 1498 roku przed Palazzo Vecchio zapłonął kolejny stos – tym razem był on miejscem śmierci ojca Hieronima i jego dwóch towarzyszy. Florencja szybko (i bardzo sprawnie) odwróciła się od człowieka, którego jeszcze kilka tygodni wcześniej uważała za Bożego wysłannika. Trzeba uczciwe przyznać, że tak naprawdę dominikanów najpierw powieszono – a spaleniu uległy jedynie ciała – ale z punktu widzenia nowoczesnych rzeźb i pomników wizja spalenia na stosie jest o wiele bardziej interesująca.

Czy Savonarola mylił się uważając, że właśnie miasto etruskiego lwa miałoby być początkiem odbudowy Bożego królestwa? Czy stolica renesansu i humanizmu – tak rzekomo bliska ateistycznemu i liberalnemu myśleniu  mogła być stolicą pobożności? Czy patrząc na ośrodek turystycznych atrakcji i miasto-ogród i miasto-muzeum w sposób konieczny musimy odrzucić pobożność?

We Florencji dzieło sztuki jest czymś naturalnym. Jest tak samo oczywiste jak bruk na ulicy czy drzewa w parku. I jest to jedyne miasto na świecie gdzie ta oczywistość jest naturalna. Florencja rozkwita w sposób równie naturalny jak kwiat. Nie zastanawiamy się czemu kwiaty są piękne - zatem i namysł nad zagadnieniem naturalnego piękna miasta nad Arnem nie zawiedzie nas specjalnie daleko. Nie pomoże żadna metoda historyczna. Ani heglizm Burckhardta, ani marksistowski materializm ani dandyzm znawstwa.

Florencja jest miastem gdzie piękno wygrywa nie tylko ze złem, ale także nawet z gorliwością. Savonarola nie mógł tu przetrwać, choć zapewne świetnie by mu się żyło na północ od Alp. Klasztory kaznodziejskie (Marka i Santa Maria Novella) są tego dowodem. Przepełnione sztuką i światłem niosą nas o wiele wyżej niż moglibyśmy się spodziewać.

Dionizy z Areopagu swego czasu rozwinął teorię światła, które idzie od Boga "w dół", ku Ziemi. A potem wraca ku górze... może powracać nie tylko w blasku szlachetnych metali i kamieni. Może także powracać w pięknie dzieł rąk ludzkich. Gdyby Stwórca nie był pięknem to wszak nie bylibyśmy w stanie sami nic pięknego wykonać. Dążenie do skromności kosztem piękna nie ma sensu.

 

Juliusz Gałkowski

 


Juliusz Gałkowski

(1967) historyk sztuki, teolog, filozof, publicysta, bloger. Stały publicysta miesięczników: Egzorcysta i List. Współpracuje z portalami areopag21.pl, rebelya.pl, historykon.pl, teologia polityczna.pl. Ponadto pisuje w wielu innych miejscach. Mieszka w Warszawie.