Felietony
2018.12.02 19:36

Bonhoeffer o führerze, czyli mesjanistyczna koncepcja papiestwa

W środę, pierwszego lutego 1933 r., dwa dni po dojściu Hitlera do władzy, Dietrich Bonhoeffer, luterański teolog i przeciwnik nazizmu, wygłosił na antenie radiowej odczyt pt. „Przemiany w rozumieniu pojęcia wodza w młodym pokoleniu”. Audycja została w pewnym momencie przerwana, nie wiadomo do dziś czy w wyniku narodowosocjalistycznej cenzury, czy też niedogadania się szefa stacji i prelegenta co do długości czasu jej trwania [1]. W następstwie tego autor, bojąc się, że jego urwana wypowiedź, skrócona przez to o kluczowe wątki krytyczne odnośnie idei wodzostwa, może zostać zrozumiana jako jej ogólna pochwała, postarał się o powielenie tekstu i rozesłał go w różne miejsca. Ostatecznie został on również opublikowany w piśmie „Kreuz-Zeitung”, a sam Bonhoeffer wygłosił go w berlińskiej Hochschule für Politik. Chociaż, jak zauważa jego biograf, sam odczyt był w swoich założeniach krytyką filozoficznych zasad, a nie wystąpieniem politycznym, to jednak pozwala zrozumieć dalszą drogę luterańskiego teologa, zakończoną, jak wiadomo, jego straceniem na szubienicy w Flossenbürgu na osobisty rozkaz führera.

 

Przywołuję prelekcję Bohnoeffera ze względu na pewien fragment, który wydaje mi się niezwykle trafnie diagnozujący problem, z jakimi boryka się dziś Kościół, a który jest bez wątpienia związany z fałszywą koncepcją „wodzostwa”. Oto on:

  

Jeśli pojmuje on [wódz, przywódca – T.D.] swoją rolę inaczej, niż trzymając się jej pierwotnego zakorzenienia, jeśli tym, których prowadzi, nie mówi wyraźnie i nieustannie o ograniczonej naturze swojego zadania i o ich własnej odpowiedzialności, jeśli pozwala sobie na to, by ulegać ich zachciankom, a przecież zawsze będą oni chcieli uczynić z niego swojego idola – wówczas obraz wodza przekształca się w obraz zwodziciela, a on sam zaczyna postępować w sposób przestępczy nie tylko wobec tych, którym przewodzi, ale również wobec samego siebie. Prawdziwy wódz zawsze musi być gotów rozwiewać złudzenia. Na tym właśnie polega jego odpowiedzialność i jego rzeczywisty cel. Tych, którym przewodzi musi odwodzić od przekonania o jego własnej władzy i prowadzić ich do uznania autorytetu, który jest prawdziwym źródłem rozkazów i urzędów. Musi w sposób radykalny odmawiać, gdy chcą, by stał się atrakcją, idolem, czyli ostateczną władzą dla tych, których prowadzi. (…) Służy on pod rozkazami państwa, wspólnoty, a jego służba może mieć wartość nieporównywalną. Tylko wtedy jednak, gdy trzyma się ściśle swojego miejsca (…) musi [on] prowadzić jednostkę do jej własnej dojrzałości (…). A cechą dojrzałości jest odpowiedzialność wobec innych ludzi, odpowiedzialność za obowiązujące nakazy. Musi zatem pozwalać, by go kontrolowano, akceptować nakazy i ograniczenia”[2].

 

Lektura tego fragmentu automatycznie nasunęła mi przed oczy inną wypowiedź, autorstwa o. Thomasa Rosici, kanadyjskiego bazylianina, watykańskiego doradcy ds. komunikacji. W tekście pt. „The Ignatian Qualities of the Petrine Ministry of Pope Francis”, który opublikował na swoim blogu 31 lipca br., podsumował on własne, przepełnione entuzjazmem wywody na temat ignacjańskiego charakteru pontyfikatu Franciszka słowami:

 

Papież Franciszek, kiedykolwiek chce, łamie katolickie tradycje, jest bowiem “wolny od nieuporządkowanych przywiązań”. Nasz Kościół bez wątpienia wkroczył w nowy etap: wraz z przyjściem pierwszego papieża-jezuity rządzi nim otwarcie raczej jednostka niż autorytet samego Pisma, czy nawet jego [Kościoła] własny dyktat tradycji i Pisma[3].

 

Triumfalistyczne ogłoszenie przez o. Rosicę autorytarnych rządów „wodza” jest bezpośrednio poprzedzone nieco mętnymi rozważaniami na temat tego, co jest zasadniczym rdzeniem zaangażowania Franciszka w “nawrócenie papiestwa i całego Kościoła”. Wynika z nich, że celem tej “konwersji” ma być na jednym poziomie wprowadzenie jezuickiego modelu „rozeznawania”, polegającego na wsłuchiwaniu się przez papieża przed podjęciem decyzji i działania w zdania różnych komitetów i gremiów mądrych ludzi. Na poziomie kolejnym natomiast, który, jeśli dobrze rozumiem, wyznacza pewien szczyt, ma rządzić papieska otwartość, która “oznacza, że nawet on (papież! – T.D.) nie ma pewności, gdzie poprowadzi duch” (not even he is sure where the spirit will lead - pisownia oryginalna). Mogłoby się wydawać, że mamy tu pewien paradoks. Papież jest autorytarnym władcą, którego nie ograniczają żadne narzucone przez Chestertonowską “demokrację umarłych” ramy i zobowiązania. Ale ów autorytaryzm tak naprawdę nie jest nim, ponieważ przed podjęciem decyzji papież kontempluje różne zdania i optyki, a ostatecznie daje się, a wraz z sobą cały Kościół, bez reszty prowadzić duchowi. Innymi słowy, autokracja Franciszka miałaby oznaczać tak naprawdę niepodzielne rządy Pana Boga, który mówi do papieża już nie w ramach “nieuporządkowanych przywiązań” do takich czy innych pism i tradycji, ale w obrębie żywej relacji z tymi, w których się wsłuchuje, a ostatecznie w jego własnym umyśle/sumieniu (?).

 

Idea ta z punktu widzenia katolickiego rozumienia papiestwa jest tak absurdalna, że aż nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś mógł ją sformułować, i że nie mylę się w interpretacji dywagacji o. Rosici. (A jednocześnie, czy nie brzmi to znajomo? Czy nie tak właśnie postrzega się aktualnie władzę papieską?) Jeśli jednak rzeczywiście tak jest, to wspomniana wyżej paradoksalność jest pozorna. Tak naprawdę Kościół byłby wtedy prywatnym folwarkiem Jorge Bergoglia, zależnym od tego, które z otaczających go gremiów (czy to nie on sam je zwołuje?) będzie skłonny wysłuchać i jaką akurat ideę uzna za pochodzącą “od ducha”. Kiedy uznamy, że papieża nie wiążą w żaden sposób Pismo i tradycja, to nie wiadomo przecież, co lub kto mógłby w jakikolwiek sposób zweryfikować, czy jego przekonanie i rozeznanie, że właśnie w danym kierunku „prowadzi duch”, jest faktycznie prawdziwe. (Skądinąd jeśli ten konkretny papież jest ponad źródłami objawienia, to nie wiadomo w ogóle dlaczego ktoś miałby akurat jego słuchać - to przecież w nich władza papieska ma swój fundament, bez nich jest on tylko przygodnym “kolesiem”, który przypadkowo został przez innych przygodnych “kolesi” obrany szefem.) „Otwartość na ducha” sprowadza się do jego własnego poglądu, zamyka go – a wraz z nim tych, którym przewodzi – w jego własnym umyśle, w nim samym.

 

Gdyby miało być tak, jak pisze kanadyjski bazylianin, to papież stałby się faktycznie „wodzem”, którego władza, jak ujmuje to komentujący myśl Bonhoeffera Metaxas, „nie podlega niczemu. Jest (…) źródłem samej siebie i pozostaje autokratyczna, a przez to zyskuje wymiar mesjanistyczny”[4]. Tacy komentatorzy jak o. Rosica pokazują, że są w Kościele ludzie, którzy tak właśnie myślą o Franciszku. Pytanie, jak on sam o sobie myśli. Przyłożenie do różnych jego słów, działań i zachowań zasad sformułowanych w cytowanym wyżej tekście Bonhoeffera nie pozwala nie odczuwać w tej materii niepokoju.

 

Tomasz Dekert

 

[1] Wszystkie informacje podaję za: E. Metaxas, Bonhoeffer. Prawy człowiek i chrześcijanin przeciwko Trzeciej Rzeszy, tłum. D. Chabrajska, Kraków 2012.

[2] D. Bonhoeffer, The Younger Generation’s Altered View of the Concept of “Führer”, cyt. za: E. Metaxas, Bonhoeffer…, s. 156-157.

[3]http://saltandlighttv.org/blogfeed/getpost.php?id=72516 (dostęp: 21.11.2018). Co ciekawe, o. Rosica rezygnuje w tym tekście z tradycyjnie utrzymywanego w j. angielskim używania w odniesieniu do Kościoła zaimków żeńskich, stosując zamiast tego zaimki rodzaju nijakiego: „Our Church has indeed entered a new phase: with the advent of this first Jesuit pope, it is openly ruled by an individual rather than by the authority of Scripture alone or even its own dictates of tradition plus Scripture”. Być może jest to kwestia normalnego już w angielszczyźnie uzusu, którego nie znam, ale w danym kontekście wygląda szczególnie znacząco.

[4] E. Metaxas, Bonhoeffer…, s. 156.


Tomasz Dekert

(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.