Felietony
2014.06.27 10:01

Ale przecież nie trzeba

Powołanie

fot. Paweł Kula

Najlepsze felietony pisze życie. Właśnie w zwykłych, codziennych sytuacjach można bez trudu znaleźć inspirację do przemyśleń i komentarzy. Taka też jest historia tych zdań, które obecnie zajmują uwagę Czytelnika. 

Kilka tygodni temu zostałam zaskoczona stwierdzeniem „Ale po co? Przecież nie trzeba…”. Dyskusja, w kontekście Niedzieli Dobrego Pasterza, toczyła się na temat powołań. Moja rozmówczyni z rozbrajającą szczerością wypaliła: „Przecież nie trzeba nigdzie wstępować, żeby być zbawionym”. Cóż, nie mogąc się opanować, roześmiałam się. Nie mogłam prowadzić dalszej dyskusji, ponieważ nie było do tego sposobności. Dobry humor towarzyszył mi jednak do końca dnia, choć zapewne moja rozmówczyni nie do końca wiedziała, co tak bardzo śmiesznego było w wypowiedzianym przez nią zdaniu. A zatem po kolei…
W sensie ogólnym zdanie, które tak mnie rozbawiło, jest prawdziwe. Ba, żeby być zbawionym nie trzeba nawet wstępować do… kościoła. Budynku, rzecz jasna. Bo przecież można być takim św. Dyzmą XXI wieku i nawrócić się na łożu śmierci. Jednakże to, co jest prawdziwe w ogólności, nie musi być takowym w szczególności. Żeby być zbawionym trzeba wypełnić wolę Bożą. Biblia mówi o tym wyraźnie (por. Mt 7,21). A wola Boża jest różna w odniesieniu do różnych osób. I rzeczywiście w sensie ogólnym w niebie będą osoby, które nie były księżmi, zakonnicami, czy osobami szczególnie poświęconymi Bogu. To po prostu oczywistość i część nauczania Kościoła. Niemniej, jeżeli kogoś Bóg powołuje na drogę szczególnej służby dla Królestwa, osoba taka nie może zasłaniać się faktem, że są także inne sposoby życia, które pozwalają na osiągnięcie wiecznego szczęścia. Jezus nie skierował tych samych słów do Nikodema, co do bogatego młodzieńca. Każdy z nas powinien zamiast prowadzić ogólne rozważania, pytać o to, czego chce Bóg KONKRETNIE OD NIEGO.
Druga myśl, która przyszła mi do głowy to fakt, że za rozumowaniem, jakie przedstawiła mi moja rozmówczyni, może kryć się brak wielkoduszności oraz słaba miłość. Czy koniecznie trzeba gotować mężowi obiad, żeby małżeństwo było szczęśliwe? Nie. Czy koniecznie trzeba przynosić ukochanej kwiaty, żeby związek się rozwijał? Nie. Czy trzeba kupić narzeczonej piękny pierścionek? Nie. Na całej kuli ziemskiej z pewnością znajdziemy niejedną parę, która jest bez tego szczęśliwa. Czy jednak zakochany zadaje sobie w ogóle takie pytanie: ale czy muszę? Ale czy trzeba? Nie… Jeżeli się kocha, nie kalkuluje się, nie myśli się o swoich „stratach”, ale o tym, by sprawić radość ukochanej osobie, albo w jakiś sposób pokazać jej, jak bardzo się ją kocha. Tak po prostu. Nawet, jeżeli to kosztuje. Dlaczego wobec Boga mamy zachowywać się inaczej, jeżeli naprawdę Go kochamy?
W życiu każdego z nas może pojawić się taka pokusa, jaka kryła się za słowami mojej rozmówczyni. Po co się trudzić? Dlaczego rezygnować z tego lub tamtego, skoro nie jest to absolutnie koniecznie? Po co oddawać swoje życie Bogu? Albo w drugą stronę - po co narażać się na trudy i wyzwania życia małżeńskiego, wychowanie dzieci i tak dalej? To normalne, że nasza ludzka natura, kiedy zaproponujemy jej jakieś wyrzeczenie, w pierwszej kolejności odpowie buntem i zniechęceniem. Szatan kusił w ten sposób nawet Chrystusa Pana w Ogrójcu. Jednak ten, kto ulegnie tym pokusom, prawdopodobnie nigdy nie wypełni woli Bożej, ale do końca życia pozostanie egoistą i „odejdzie zasmucony” (por. Mk 10,22).

Monika Chomątowska


Monika Chomątowska

(1989), doktorantka Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, publikuje w Christianitas i Frondzie. Mieszka w Krakowie